Do strony głównej

Mechanizm Doktrynalnego Rozpadu Komunizmu

WITOLD MARCISZEWSKI

Gdy idzie o upadek komunizmu, myśliciel polityczny ma twardy orzech do zgryzienia. Jest nim ścisły związek rozpadu imperium z rozpadem doktryny filozoficznej - rzecz w dziejach bez precedensu. Ale że precedensy bywają pomocne, poszukajmy choćby częściowej analogii w innym procesie - w jednoczesnym upadku państwa nazistowskiego i nazistowskiej doktryny. Pomimo odmiennej historii nazizmu (klęska militarna etc.), znajdziemy pouczające podobieństwa.

Głęboka analogia polega na tym, że w obu przypadkach doktryna uzasadniała jednocześnie państwo totalitarne czyli absolutne uzależnienie obywatela od państwa w każdej dziedzinie życia oraz partykularyzm cywilizacyjny. Co do pierwszego, wiadomo z grubsza o co chodzi. Partykularyzm jest ostrym przeciwieństwem uniwersalizmu, najlepiej więc ukazać jego istotę z pomocą tego przeciwieństwa.

Historię polityczną wspiera w tej materii historia nauki. Wiadomo, że nauka zachodnia w średniowieczu przyswajała sobie z rozmachem wielkie połacie myśli greckiej i rzymskiej, arabskiej, żydowskiej. Brała z nich zachłannie, co się dało, nie bacząc, czy napisał dane dzieło poganin, żyd, schizmatyk, czy bisurmanin. Zwłaszcza przyswojenie nauki arabskiej, w szczególności matematyki i optyki, z czasem uczyniło z chrześcijańskiego Zachodu pierwszą potęgę cywilizacyjną świata (podczas gdy Arabów późniejszy fanatyzm religijny doprowadził do cywilizacyjnego regresu). Gdyby zaczęto wtedy odróżniać matematykę chrześcijańską od mahometańskiej i zwalczać tę drugą jako niesłuszną, gdyby scholastycy nie traktowali z respektem myśli Arabów jak Awicenna i Awerroes, czy Żyda Mojżesza Majmonidesa, Europa pozostałaby zapewne do dziś mało znaczącym przylądkiem Azji.

A teraz skierujmy światło na naturę partykularyzmu przy pomocy pewnego epizodu, który przeszedł do anegdoty (dodajmy, ponurej). David Hilbert z uniwersytetu w Getyndze stał się, by tak rzec, chorążym matematyki współczesnej, gdy na światowym kongresie matematyków w roku 1900 ogłosił listę problemów matematycznych do rozwiązania w 20-ym wieku (wśród nich był pewien problem, którego sformułowanie przygotowło teorię komputerów, a John von Neumann, ojciec komputerów, był uczniem Hilberta). Nic dziwnego, że Getynga stała się (obok Lwowa i Warszawy) czołowym ośrodkiem matematyki światowej. Przestała nim jednak być pod koniec lat trzydziestych, wbrew staraniom nazistów, którzy chcieli z niej uczynić ośrodek jeszcze potężniejszy, stosując prostą receptę - eliminowania z niej matematyków żydowskiego pochodzenia. A takimi byli prawie wszyscy współpracownicy Hilberta (także von Neumann). Gdy jakiś gauleiter odwiedził Hilberta, by usłyszeć raport o wspaniałym rozkwicie "matematyki niemieckiej", usłyszał tylko w odpowiedzi: "es gibt keine Mathematik in Goettingen".

Partykularyzm cywilizacyjny polega na tym, że za kryterium wartości moralnej, poznawczej, czy estetycznej dzieła lub czynu uważa się przynależność autora do określonej grupy, jako jedynie zdolnej do tworzenia owych wartości. W nazizmie jest to grupa narodowa i rasowa, w komunizmie - klasowa (czytaj: partyjna). Teoria względności Alberta Einsteina jest tu przykładem wyśmienitym, bo została potępiona jako fałszywa, nienaukowa i niemoralna w hitlerowskich Niemczech i w ZSRR. Przez jednych jako produkt żydowski, przez drugich jako burżuazyjny.

W teorii marksistowskiej, zwanej też naukowym komunizmem, istnieje całe rusztowanie pojęciowe uzasadniające taką procedurę oceniania (jest ona streszczona w innym miejscu tego numeru); jej odpowiednikiem w nazizmie jest teoria rasistowska Rosenberga. Przy pomocy takiej teorii władza ideologiczno-państwowa może skutecznie eliminować przeciwników i obsadzać kluczowe stanowiska wiernymi sobie ludźmi. Jest bowiem jej wyznawanie i testem wierności wobec władzy i czynnikiem kształtującym u poddanych pożądany dla władzy sposób postępowania (bywała i religia testem na lojalizm państwowy, ale to historia na tyle przebrzmiała, że możemy ją pozostawić w spokoju).

Jest więc dla systemu totalitarnego konieczne, by to rusztowanie pojęciowe pozostawało niezmienne, bo gdy wyjmie się zeń choć jedną "deskę", nie widać wtedy powodu, by nie wyjmować innych. Brak akceptacji dla owej zasady niezmienności nazywane było przez komunistów rewizjonizmem i piętnowane na równi z ideologią burżuazyjną.

Ale ... jak długo można uznawać oczywiste absurdy w jedynie słusznej doktrynie? Jednym z nich zdenerwował się nie kto inny, jak sam Józef Stalin, który odrzucił obowiązujący wcześniej pogląd, że cała sfera życia umysłowego jest wytworem określonych warunków produkcji. Do tej sfery należy, oczywiście, język. Stalin zauważył jednak, nie bez racji, że tym samym językiem rosyjskim, którym mówiono w Rosji carskiej i burżuazyjnej, mówi się także w Związku Radzieckim; a więc język nie zależy od tego, czy stosunki produkcji są kapitalistyczne czy socjalistyczne. Ergo, język nie należy do owej świadomościowej nadbudowy nad warunkami produkcji.

Ponieważ były to myśli genialnego Stalina, który do wieńca swych tytułów pozyskał jeszcze tytuł wielkiego językoznawcy, stały się one snopem światła dla nauk humanistycznych. Powstała rozległa literatura na wszelakie tematy, ale zawsze oświetlająca dany problem pracą Stalina o błędach towarzysza Marra (on właśnie miał nieszczęście wierzyć totalnie w teorię nadbudowy). Szczególnie pojętni okazali się uczeni w Polsce, którzy nie skąpiąc cytatów z dzieła Stalina, twórczo też rozwijali jego myśl główną. Teraz już można było - wciąż stosując ten sam nerw argumentacji - wykruszyć z nadbudowy matematykę i logikę (wszak przetrwały one wszystkie ustroje społeczne od niewolnictwa poczynając), także fizykę, architekturę, muzykę, eksperymentowanie w psychologii czy teorię zarządzania ekonomicznego (były to przebłyski cichego humoru w ciemnościach wczesnych lat 50-tych).

Jak widać, sfera doktrynalna przenika się z racją stanu państwa totalitarnego -- w sposób dlań katastrofalny. Podyktowany doktryną partykularyzm odcina państwo od zasobów myśli naukowej i technicznej niezbędnych dla jego trwania i rozwoju oraz pozbawia kraj uczonych i fachowców "obcych rasowo" czy "obcych klasowo" (przypomnijmy przegraną fizyki niemieckiej w wyścigu badań atomowych). Ponadto, ze względu na skuteczność polityczną, autorytet doktryny wymaga jej niezmienności, ale by nie straciła autorytetu trzeba też z niej usuwać jawne niedorzeczności. Ta schizofreniczna sprzeczność prowadzi do erozji doktryny, a tym samym wycieńczenia władzy posługującej się nią jako istotnym narzędziem. Nota bene, skoro mowa o skutkach popadnięcia w sprzeczność, to widać czemu logicy (zajmujący się zawodowo wynikaniem i niesprzecznością) byli w stanie przewidywać z dużym wyprzedzeniem upadek komunizmu.


By dotrzeć do innych niż owe (by tak rzec) logiczne powody upadku komunizmu, przenieśmy się w swiat mechanizmów rządzących walkami o władzę. Wnikliwie go opisują dramaty królewskie Szekspira, ale by wiernie zdać sprawę z procesów dzisiejszych, trzeba mieć na uwadze nie tylko stan ducha pretendentów do władzy, lecz także stan świadomości ich poddanych. Są one w dzisiejszym świecie środkiem walki o władzę bardziej niż nóż i trucizna, owe akcesoria z czasów Szekspira.

Cezurę historyczną, od której stan ducha poddanych liczy się istotnie w walce o władzę stanowi Wielka Rewolucja Francuska z jej doktryną postępu i praktyczną skutecznością (gilotyna etc.). Wprawdzie cała historia pełna jest ponurych opowieści o tumultach pospólstwa czy buntach niewolników, ale pierwszy skuteczny bunt na wielką skalę, o potężnych skutkach historycznych, miał miejsce pod koniec wieku 18-go. Dlaczego dopiero wtedy, to problem osobny (może i dlatego, że amunicji duchowej dostarczyli wtedy filozofowie), tu poprzestańmy na stwierdzeniu faktu.

Raz dany przykład zaważył na całej przyszłości. Bez tego wzorca Marks i Engels nie wpadliby pewnie na brzemienny w skutkach pomysł zwycięskiej rewolucji proletariackiej. Rewolucja Francuska pokazała bowiem, że taka impreza historyczna może się doskonale udać. Drugim owocem tej Rewolucji jest upowszechnienie się idei równości i postępu, a więc i równości w konsumowaniu owoców postępu. Idea postępu jest doskonałym generatorem społecznego niezadowolenia i protestu. Dopóki obowiązywała stacjonarna wizja losu ludzkiego, że kondycję społeczną dziedziczy się po ojcu, miała rację stacjonarna wizja historii jako konserwującej wciąż ten sam, odwieczny, od Boga dany, porządek rzeczy. Nie było więc nigdy powodów do protestu, póki się żyło na poziomie właściwym swemu stanowi, choćby najnędzniejszym (dopiero widmo śmierci głodowej mobilizowało masy do straceńczego buntu).

Gdy jednak "jacyś Francuzi wymowni" (jak to się określa w "Panu Tadeuszu") przekonali ludzi, że każdy może żyć lepiej niż ojcowie, bo jest postęp, a do tego lokaj ma prawo do tych samych warunków co jego pan hrabia, to motywacje do żądań i protestów stały się wręcz nieskończone. I tak lud stał się permanentnie beczką prochu mogącą wysadzić w powietrze władzę; lontu mógł dostarczyć pierwszy lepszy "filozof wymowny", gdy wykazał, że inni mają się lepiej, a prawo do dorównania tym innym jest oczywiste.

Wymyślono dwa sposoby radzenia sobie z tą beczką prochu. Jednym jest demokracja (jej saperskie możliwości to temat osobny), a drugim - władza totalitarna, o ile dostatecznie silna. Nie może ona jednak mieć siły skądindziej jak z motywacji poddanych (nawet policjant strzelający do tłumu musi mieć jakąś motywację), a tę wytwarzają: wiara w legitymację aktualnej władzy oraz strach. Odpowiednio, narzędziami władzy despotycznej są ideologiczna indoktrynacja i policyjny terror.

Stan skutecznego oddziaływania indoktrynacji i terroru, wspomagany odcięciem od świata zewnętrznego, by nie było powodów do niezadowolenia natury porównawczej, trwa przez czas jakiś -- o ile jeden silny człowiek odsunie, a najlepiej zlikwiduje, każdego innego pretendenta do władzy. Ten inny bowiem, by pokonać aktualnego despotę, może próbować odwołać się do społeczeństwa, przekonując je, iż żyje nędznie, a pod nową władzą będzie mu się żyć wspaniale. To by zburzyło misternie wypracowaną stabilizację, mogło wprowadzić chaos zagrażający podstawom państwa, jest więc swoista logika w niedopuszczaniu do takich anomalii za pomocą precyzyjnego aparatu eliminacji konkurentów.

Dyktator nie jest jednak wieczny, a po jego śmierci jest więcej niż jeden pretendent do władzy. Każdy z nich ma do wyboru jedną z dwóch ról. Albo legitymizować swe roszczenia rolą spadkobiercy i kontynuatora wielkiego zmarłego wodza, albo ogłosić go uzurpatorem, destruktorem, czy wręcz potworem i zapowiedzieć nowy lepszy ład. Jeśli wygra pierwsza opcja, to stan poprzedni się przedłuża, ale już nie taki sam, bo nienaruszalność zasad doktrynalnych została podważona w toku intryg i walk na górze. Jeśli wygra opcja posługująca sie krytyką poprzedniego stanu, to następuje zrazu nieznaczna liberalizacja (niezbędna, póki przeciwnik nie jest jeszcze pokonany), potem przykręcanie śruby, ale powrót do stanu wyjściowego nie jest już możliwy. Krytyka poprzednika polega wszak na wytykaniu mu wypaczeń, uznawanych w jego okresie za dogmaty i świętości; tak dokonuje się erozja ideologicznej świadomości. Ponadto, co też ważne, każda kolejna ekipa coraz bardziej się oddala od wzorca surowego rewolucjonisty, wnosząc na to miejsce typ rozmiękczonego w wygodach aparatczyka i biurokraty, coraz bardziej ignorującego ideową pryncypialność.

Ten schemat pięknie się ilustruje historią zarówno KPZR jak PZPR. W tej drugiej Gomułka piętnował błędy i wypaczenia poprzedników, Gierek wytknął błędy Gomułki, Kania i towarzysze wytknęli błędy Gierka. Przy tym wytykaniu wykruszyły się wszystkie punkty ideologicznego kanonu, tak że musiało dojść do historycznego widowiska z komendą Mieczysława Rakowskiego "wyprowadzić sztandar".

Każda więc następna zmiana władzy osłabia jej siłę, w tym zdolność do tłumienia protestów, aż za którymś razem system detonuje. Tak w mechanizmie rozpadu zachodzi głębokie sprzężenie zwrotne dwóch procesów: słabnięcia władzy i nasilania się dążeń społeczeństwa do poprawy swego bytu, choćby za cenę ryzykownego starcia z władzą. Dopóki jednak władza jest na tyle silna, by dławić protesty z pełną skutecznością, ryzyko protestowania jest na tyle duże, że przed nim powstrzymuje. Dopiero gdy zejdą się w odpowiednich rozmiarach stan osłabienia władzy i stan wzmocnienia się społeczeństwa, może nastąpić owa ostateczna detonacja. To wielkie zdarzenie w naszej historii nosi imię sierpnia 1980.

Taka kolej zdarzeń zakłada, jak wyżej powiedziano, nasilanie się dążeń społeczeństwa do poprawy swego bytu. Znaczy to, że byt ten drastycznie się pogarsza, tak że wreszcie nie baczy sie na ryzyko starcia z władzą. Czy jednak tak być musi? Jeśli nie musi, to nie ma powodów do owego sprzężenia zwrotnego i jego katastrofalnych dla władzy i systemu skutków. Rzecz jednak w tym, że musi. W miarę bowiem trwania budowy socjalizmu (po której ma przyjść budowa komunizmu) coraz mniejsze stają się szanse spełnienia jego wizji i obietnic. Dlaczego? To temat osobny i rozległy, na rozważenie innym razem -- temat ekonomicznej bezsiły komunizmu.

Do początku strony