Do spisu treści nr 3'96
Rok 1918 - Ani z kości, ani z popiołów
Odrodzenie Polski po 120 latach niewoli traktowano i w
Polsce, i poza nią, jako cud. Feniks odrodził się z popiołów
i ukazał się oczom zdumionej Europy, a także - własnych
obywateli, od razu w postaci normalnego państwa. Z
kłopotami, oczywiście, bo któż ich nie miał w powersalskiej
Europie; z trudnymi sąsiadami, ale któż wtedy, pomijając
Anglię i Skandynawów, nie miał trudnych sąsiadów; z
rozregulowaną, obcą na dobitek walutą, ale cóż dopiero miały
mówić Niemcy...
Mit cudu przetrwał do dziś. Podtrzymywali go politycy
wszystkich niemal ugrupowań. Podtrzymywali, chcąc nie chcąc,
wspaniali mocarze ducha w rodzaju Żeromskiego, serca gorące
i płonące; w ślad za nimi inni ludzie pióra, poeci,
powieścipisarze i dziennikarze.
Ale prawda była inna. I nader pouczająca.
Na dwa lata przed końcem pierwszej wojny światowej w
okupowanej przez Niemców Warszawie prowadzono kursy dla
pracowników przyszłej administracji państwa i samorządów.
Wydawano podręczniki i fachowe studia. Mieliśmy zresztą
świetnych prawników, wykształconych na państwowości
Austro-Węgier; mieliśmy znakomitych specjalistów od skarbowości,
których poprzednicy bywali ministrami rządu Austro-Węgier;
znali schorzenia austriackiej biurokracji, wiedzieli, czego
będzie trzeba unikać w przyszłej wolnej Polsce.
Skąd wiedzieli, że będzie wolna Polska? Nie mogli być
jeszcze niczego pewni. Ale zawsze, przez cały okres zaborów
polscy fachowcy pracowali dla przyszłości, żeby być gotowi
na wypadek wolności. Więc oni też. Nie darowaliby sobie,
gdyby niepodległość ich zaskoczyła.
W Warszawie, Lwowie, Kijowie i Petersburgu, kontaktując
się poprzez fronty, polscy inżynierowie przygotowywali plany
odbudowy infrastruktury technicznej kraju - w czasie, gdy ją
wojna, jeszcze w pełnym rozpędzie, niszczyła. W Kijowie
Bryła przygotowywał technologie konstrukcji stalowych; w
Petersburgu opracowano program odbudowy kolei, uwzględniając
nawet poszczególne małe stacyjki. Do Lwowa na tamtejszą
Politechnikę starano się ściągnąć ze Szwajcarii słynnego
polskiego chemika, Ignacego Mościckiego, by przygotować
program rozwoju przemysłu chemicznego w Polsce. W Poznaniu
pracowano nad przyszłym polskim systemem bankowym. A mam na
swoich półkach całą dokumentację tych wszystkich prac...
Prawda, było co dziedziczyć. Przypomnę - na terenie
byłego Królestwa Kongresowego obowiązywał od 1809 roku
(dzięki inteligencji Feliksa Łubieńskiego) napoleoński
kodeks cywilny i handlowy, w efekcie przez wiek polscy
prawnicy swobodnie pisali rozprawy naukowe z tych dziedzin
po francusku, a tak dojrzałej pracy o upadłości, jak Bełzy z
końca XIX wieku, nikt nigdy później w Polsce nie napisał.
Kodeksy handlowe Niemiec i Austrii były późniejsze. Nie
mówiąc już o rosyjskim. Późniejsza ekspansja gospodarcza
Królestwa w państwie carów opierała się na solidnej bazie
intelektualnej.
System hipoteczny, system kredytu hipotecznego mieliśmy
najdojrzalszy w Europie (tu go zresztą stworzono).
Podręcznika prawa hipotecznego, Dutkiewicza z roku 1850,
używano aż po lata 30! Ubezpieczenia rozwinął jeszcze
Fryderyk Skarbek ze swoim współpracownikami; dzięki nim
polska własność rolna nie poniosła żadnych strat w czasie
Powstania Styczniowego. Tak, nie poniosła; straty materialne
wyrównały ubezpieczenia. Finansowo powstania robiliśmy za
darmo; niepowetowane były natomiast straty w ludziach,
którzy zginęli lub odeszli za granicę, bo traciliśmy przede
wszystkim najlepszych - fachowców. Ale Polacy dbali, by
straty możliwie szybko odrobić.
Inżynieria to było powołanie. Polskie powołanie narodowe.
Ignaś Mościcki dlatego wybrał studia chemiczne, by w razie
potrzeby robić dobrze bomby i materiały wybuchowe dla
przyszłego polskiego powstania. Alfred Zglenicki, ojciec
nafty bakińskiej, upamiętnił się wielkim zapisem na korzyść
kasy Mianowskiego, która dzięki temu w ostatnich latach
przed pierwszą wojną światową dysponowała większymi środkami
na rozwój nauki i techniki w Polsce, niż fundacja nagrody
Nobla!
No i ludzie... Światowej sławy chemik, Mościcki,
wynalazca i milioner szwajcarski; jeden z największych
inżynierów świata, konstruktor największych tam Europy,
Gabriel Narutowicz; obok nich tacy fenomenalni menedżerowie,
jak Piotr Drzewiecki i jego młodszy partner, Czesław Klarner
(instalowali swe urządzenia aż nad Pacyfikiem!); finansiści
tej miary, co Andrzej Wierzbicki, dziadek naszego
zwariowanego felietonisty; długo mógłbym sypać takimi
nazwiskami... A przecie jeszcze do tego pionierzy
spółdzielczości kredytowej z Wielkopolski, "banki ludowe"
ks. Wawrzyniaka, i w Galicji kasy Raiffeisenowskie
Stefczyka; po pierwszej wojnie światowej najpotężniejszym
polskim bankiem prywatnym był poznański Bank Związku Spółek
Zarobkowych!
Punkt startu mieliśmy więc zgoła inny, niż w roku 1989.
Politycy, owszem, żarli się, jak i ci dzisiejsi. Endecy tak
rozszaleli się w swoim nacjonalizmie, że nawet mądry
Stanisław Grabski szczuł przeciw pierwszemu prezydentowi
Rzeczpospolitej, o którego sukcesie w wyborach zadecydowały
głosy mniejszości narodowych; endek-wariat zastrzelił tego
prezydenta, kompromitując endecję na lata. Ale byli i inni
endecy. Tacy, którzy demokrację brali serio.
Dziś eksponuje się chorego z zawiści Dmowskiego (który
wcale tak polskiej sprawie nie pomógł w Wersalu, bo Prusacy
umiejętnie podsuwali Anglikom i Amerykanom dokumentację jego
antysemityzmu; Dmowski idei niepodległościowej Piłsudskiego
przeciwstawiał... ideę wojny narodowej z Żydami!). Ale
endecja to był też Władysław Grabski, twórca polskiej
waluty; to był i Stanisław Głąbiński, znakomity prawnik-
ekonomista, autor doskonałych podręczników, który razem z
PPSem forsował w roku 1920 ustawę o udziale pracowników
przemysłu w zyskach. Endecja to byli też światli, twórczy
konstytucjonaliści, którzy dyskutowali nad przyszłą polską
konstytucją (dokumentem tej dyskusji jest specjalna książka,
bo tamte pokolenia starały się, by z każdego wysiłku coś
zostało dla innych).
Owszem, dochodziło do tarć towarzyskich między fachowcami
z różnych zaborów. Ale nie trzeba ich wyolbrzymiać.
Pracowało się dla Polski. Wszystko jedno, czy w przemyśle
prywatnym, czy państwowym: młody koncern "Siła i Światło",
budujący własną polską energetykę, któremu przewodził Janusz
Regulski, wychowanek słynnej niemieckiej AEG, ojciec naszego
pioniera samorządu terytorialnego, uważał swe zadania za
obowiązek patriotyczny. Wańkowicz opisuje w "Sztafecie", jak
Mościcki z Kwiatkowskim stawiali na nogi opustoszałe
kompletnie chorzowskie "Azoty", których byli właściciele
twierdzili, że im prędzej kaktus na dłoni wyrośnie, niż
Polacy uruchomią zakłady. Polacy uruchomili. Błyskawicznie.
A Narutowicz jako minister robót publicznych brał pensję
równą temu, co płacił swemu woźnemu w swym biurze w
Szwajcarii...
Weszliśmy też w niepodległość z gotowym programem budowy
polskiej oświaty, kształcenia nauczycieli, ze znakomitymi
pionierami ruchu oświatowego. Nie było praktycznie
dziedziny, w której musianoby zaczynać od zera. Co więcej,
umiano korzystać z cudzych doświadczeń. Nikt nie wymyślał
niczego od nowa; badano całe doświadczenie europejskie dla
rozwiązań każdego z problemów i opierano się na nim. Dzięki
temu nawykowi wchodziliśmy, i to możliwie jak najszybciej,
na pułap rozwiązań najnowocześniejszych. Polskie prawo
międzywojenne nie raz wyprzedzało dzięki temu Europę - choć
startowało z niesłychanie trudnej konieczności godzenia ze
sobą czterech różnych systemów prawnych: niemieckiego,
austriackiego, francuskiego i rosyjskiego.
Elity były, innymi słowy, gotowe i wysoko motywowane,
używając dzisiejszego żargonu psychologów. Brały kraj
niebywale zniszczony; nie oszczędzała go ani jedna, ani
druga wojująca strona, bo to był kraj cudzy, kraj Polaków,
których ani pruskie cesarstwo narodu niemieckiego ani carat
nie znosiły. Nie będę przytaczał statystyk tych zniszczeń;
dość powiedzieć, że nikt w Europie takich nie poniósł.
Zapłaciliśmy podczas pierwszej światowej straszliwą
hekatombę w ludziach. Ale nie z ich kości, ani z popiołów
wspomnień powstała Polska. Powstała z przygotowania, wyszła
z mądrych głów, urodziła się z pracy.