Do spisu treści nr 3'96


Kurier Polityczny
Październik - Listopad - Grudzień 1996


Lechosław Goździk

Byliśmy u siebie


Towarzysz Wiesław powiedział, że nie ma odwrotu od Października

Po rozstaniu z organizacją młodzieżową w roku 1953 stałem na ulicy, myślałem, gdzie teraz pójść. Była taka wielka budowa socjalizmu, na Żeraniu. Pojechałem, spytałem, czy nie potrzebują jakiegoś człowieka do roboty, wszystko jedno, co, ważne, żebym mógł coś robić, bo muszę jeść. Przyjęli mnie. Do narzędziowni. Dostałem odpowiedzialne zajęcie, jeździłem taczką po narzędziowni i rozwoziłem materiały na stanowiska pracy.

Mieszkałem w hotelu robotniczym na Pradze Dwa. Krótko. Później mieszkałem prywatnie, na Zaciszu, to już koniec Świerczewskiego, koło remizy strażackiej, w domku, gdzie woda zamarzała zimą.

Tą taczką nie za bardzo mi się chciało jeździć; jak się już zorientowałem, co jest co, dostałem się do ślusarza. Ta brać ślusarska przyjęła mnie do siebie i zaczęła uczyć rzemiosła. Pracowałem na wydziale krojników.

Jakoś tak się stało, że mnie wybrali sekretarzem oddziałowej organizacji partyjnej narzędziowni. Chyba w 1953, już po śmierci Stalina. Dosyć szybko mnie wybrali, widać brakowało takich frajerów do roboty.

Byłem najmłodszy

w tej narzędziowni, i wiekiem, i stażem pracy. Potem miałem przerwę, kiedy byłem sekretarzem komitetu zakładowego, ale później, w 58 wróciłem z powrotem na warsztat i koledzy przygarnęli mnie z kolei do zupełnie nowego zawodu, pracowałem jako wzorcarz; tu już trzeba było mieć to czucie w palcach, bo się łapało dziesiątki mikronów.

Bardzo byli wartościowi ludzie w tej narzędziowni, bo ze Starachowic, Stalowej Woli, z Mielca bardzo dużo ściągnięto przedwojennych fachowców. Wzorcarzy, szlifierzy, wysokiej klasy, ktoś taki przed wojną to było panisko, takich nazywano arystokracją robotniczą. Ale tam byli i ludzie bardzo źle widziani przez władze, ci, co z armii Andersa przyjechali do kraju, dostawali tutaj w kość. Był taki, pamiętam, Stanisław Lech, w bardzo trudnych warunkach mieszkaniowych, z gruźlicą, ci ludzie przechodzili gehennę. Do mnie miano pretensję, że ja takim ludziom pomagam, że im mieszkania pozałatwiałem. Tego Lecha wziąłem i wyrzuciłem, że mało sobie kości nie połamał, jak go puściłem w drzwi — bo przyszedł z kopertą. Później był załamany, myślał, że już nie ma żadnych szans, ale ja wiedziałem, w jakiej on jest trudnej sytuacji i jak z nim postępowali, załatwiłem to mieszkanie. Tak, że w 56 roku Lech z całym swoim towarzystwem stali cały czas za moimi plecami. Jak powiedziałem kiedyś — najpewniej się czułem, kiedy miałem bezpartyjnych za plecami, a nie towarzyszy; do końca mi tego towarzysze nie mogli darować. Wtedy jednak takie właśnie towarzystwo popierało nas w 56 roku.

Wybrali mnie sekretarzem

komitetu zakładowego w 55. Był przed Staszewskim w KW taki sekretarz, zapomniałem, jak on się nazywał, chyba Walczak. FSO, jak wszystkie wielkie zakłady, było w ,,nomenklaturze'', tak to się nazywało, KC, a ja nie byłem z nadania.

Walczak przyjechał ze swoim kandydatem, przywiózł w teczce sekretarza, a ten przepadł w głosowaniu i jakiegoś młokosa wybrali! W czołowym zakładzie, na sztandarowej budowie socjalizmu! Miałem wtedy 24 lata. Pamiętam, jaki był spanikowany... Ten jego kandydat nie wszedł nawet do komitetu, bo gdyby wszedł, wtedy by go już przeforsowali; ale go wycięto już w wyborach. Walczak aż zbladł, kiedy podano wyniki wyborów, widziałem, że krew mu uciekła w pięty; zdenerwował się, ręce mu zaczęły chodzić. Pytał w panice, kto to jest ten Goździk? Co to za jeden, my takiego w ogóle nie znamy! Ma ktoś o nim coś? Nikt nic nie wiedział. No i dopiero zaczęli mnie przesłuchiwać; szczerze mówiłem, za co wyleciałem z Olsztyna, że wszystko jest do sprawdzenia, a jeżeli nie będą kłamać, powiedzą to samo, co ja powiedziałem.

Była tam taka towarzyszka Haberowa, już nie w KC wtedy, pracowała w biurze głównego konstruktora. I ona mówi: — Ja nie będę głosowała na towarzysza Goździka, ponieważ uważam, że na tak odpowiedzialne stanowisko on jest za młody. Po pierwsze, on nie ma doświadczenia, a poza tym jego może ponieść jego młodość.

A ja mówię: — Może i wy macie rację, ale ja wiem, że jak koń jest rozbrykany, to zależy, do jakiego się go zaprzęgu weźmie; jak będzie miał ciężki wóz, to będzie ciągnął i musi się ustatkować.

I komitet wybrał mnie, większością głosów, bo nie było po prostu w tym składzie innego kandydata. Tak zostałem tym pierwszym sekretarzem. Towarzysz Walczak musiał to przeboleć. Nie wiem, jak się tłumaczył, że mu tutaj organizacja taki numer wykręciła — bo jak pierwszy sekretarz KW przyjeżdża ze swoim kandydatem, a ten nie przechodzi, to numer niesamowity.

Ruch cały zaczął się dużo wcześniej, już od XX Zjazdu, jakeśmy się dowiedzieli o tajnym referacie Chruszczowa. To był

moment przełomowy.

Mieliśmy u nas grupę Hiszpanów, komunistów hiszpańskich, autentycznych, którzy uciekli przed Franco i w FSO pracowali; w codziennym obcowaniu byli nawet fajni, rozmawiało się z nimi, ale to byli tacy ortodoksi, że jak Stalin umarł, to stali i płakali jak dzieci, dosłownie. Organizację partyjną mieli swoją. Uważali, że Chruszczow to agent imperialistyczny, XX Zjazd traktowali jak prowokację, nie mogli dać wiary, że coś takiego mogło się dziać. W każdym razie stosunki między nami zrobiły się od tego czasu oziębłe, bo myśmy jednoznacznie się wypowiadali na temat kultu jednostki, na temat tego, co się działo w Rosji i u nas; dopiero wtedy zaczęto też mówić o Katyniu, później przez długie lata była znów cisza.

Z miastem nie mieliśmy bliższego kontaktu, FSO była daleko. Od kwietnia wszystkie informacje, jakie tylko mieliśmy, przekazywaliśmy załodze. Zwoływaliśmy spotkania na wydziałach, opowiadaliśmy. Reagowano różnie. Takich reakcji, jak Hiszpanów, u nas nie było. Zdarzali się tacy, którzy mówili, że od tego jest kierownictwo partii i musimy się podporządkować stanowisku, które ono zajmie, ale nie zdarzyło się, by ktoś mówił, że to prowokacja, że to nieprawda. Może ktoś tam co najwyżej w skrytości ducha.

Jak dostaliśmy tekst referatu? Był taki Stanisław Kuziński, wcześniej chyba sekretarz Bieruta, a w ogóle to był komandos, łącznik między więźniami w Oświęcimiu a tymi na zewnątrz, kilka razy podobno przekraczał tamte druty. Długo był w niełasce za ,,żabę'', bo to było to jego słynne powiedzenie: ,,Plan 6-letni to jest taka żaba, którą połknęliśmy i która się nam będzie przez lata odbijała''. Powiedział to w 56 roku, kiedy przygotowywano materiał w związku z zakończeniem planu 6-letniego. Tego mu nie mogli darować, cały czas mu wypominali. Ja go poznałem zupełnie przypadkowo; byłem w Bierutowicach na wczasach, poznałem jedną z pracownic biura listów i skarg KC, powiedziała, że ma takiego znajomego, sekretarza i w ten sposób nawiązałem kontakt z Kuzińskim — oni też szukali kontaktu z zakładami. Opowiadał mi niektóre rzeczy, po malutku uchylał rąbka tajemnicy i czekał, jak ja zareaguję. Początkowo było widać w nim dużą rezerwę, później mówił coraz więcej i więcej.

W kwietniu odbyła się narada aktywu warszawskiego. Wtedy nic jeszcze nie było jasne. Przyjechał na nią pierwszy sekretarz KC, jak on się nazywał, no, Edward Ochab.

Zabrałem głos i powiedziałem, mniej więcej w ten sposób, że mam 25 lat, przeżyłem ćwierć wieku, najpierw mnie uczono, że jest Bóg, żebym wierzył w Boga, później mnie uczono, że nie ma Boga, potem mi kazano wierzyć w partię i mówiono, że ojcem narodu, że najwspanialszym człowiekiem jest Stalin, i ja stawiam sobie takie pytanie, ile razy można zaczynać wierzyć i nie wierzyć. I mówiłem, jakie jest nasze zdanie — bo u nas już się gotowało, dzięki Kuzińskiemu znaliśmy już ten referat. Powiedziałem, jakie są nastroje w organizacji partyjnej, co ludzie mówią, mówiłem na temat stosunków polsko-radzieckich, jak my to widzimy, mówiłem o suwerenności Polski, a wtedy, żeby mówić o suwerenności, trzeba było mieć niedobrze w głowie, bo co, to my, towarzyszu, byliśmy pod zaborem, o czym tu w ogóle mowa? Kiedy mówiłem, słyszałem taką przerażającą ciszę na tej sali, że aż mi w uszach dzwoniło. I powiedziałem, że pewnie za mocno dokładam, ale nie ma co owijać w bawełnę, trzeba jechać do końca.

Kiedy skończyłem, była długa cisza, gdzieś tam jakieś oklaski się odezwały i zabrał głos Staszewski. Skoczył na mnie; co on tam nie naopowiadał, kontrrewolucja, nadawałem się po tym jego wystąpieniu tylko do przerobienia na paszę. A potem zrobił się kocioł.

Po Staszewskim było kilka głosów i te głosy zaczęły się dzielić, po raz pierwszy w tej partii coś takiego zaczęło się dziać, że ludzie zaczęli mówić innym językiem. Coś zaczęło trzeszczeć w tym monolicie. Podeszła do mnie potem jedna z tych, co wystąpili, nie pamiętam, jak się nazywała, i mówi: — Ja nie ze wszystkim, coście powiedzieli, się zgadzam, ale ja was poparłam, żeby to nie było wasze ostatnie wystąpienie, bo szkoda by was było, możecie się jeszcze przydać temu krajowi, szkoda byłoby, gdybyście tutaj skończyli marnie. Bo to był szok. Choć ja sobie zdawałem sprawę, że się na takiej chwiejnej linie poruszam, że bardzo łatwo się gibnąć w którąś stronę.

I naraz wstał Ochab. I powiedział, że to jest głos ludu, a to, co tutaj towarzysz Goździk mówi, to mówi

w imieniu tego ludu,

klasy robotniczej, bo on stamtąd się wywodzi, on ich słucha i on nam to przedstawił i tak to musimy odbierać.

Każdy miesiąc to była epoka. Wtedy poznaliśmy się i z ,,Po prostu'', byłem u nich na kolegium. Tworzyła się cała nas grupa taka, pamiętam, w fabryce motocykli też był taki młody człowiek sekretarzem, i jeszcze jeden, i inni, szczególnie na Pradze, ale potem i ,,Kasprzak'' dołączył.

Ci z zakładów optycznych i z WFM-ki sami przyszli. Później ,,Kasprzak'', jak pamiętam. Do komitetu przyszli...

Po tej naradzie zebrałem u nas, kto chciał słuchać, opowiadałem, co się tam działo. Wtedy już mówiliśmy oficjalnie, otwartym tekstem, o tych materiałach XX Zjazdu, jaki był przebieg dyskusji. Wszystko to były tematy, które bardzo ludzi interesowały; było coś niesamowitego w tym, że kiedy wcześniej opowiadało się jakieś kawały polityczne czy dowcipy, to ludzie sobie na ucho mówili, rozglądali się na boki i patrzyli, czy ktoś ich nie podsłuchuje, a tu naraz mówi się o takich strasznych rzeczach, o zbrodniach, i to mówi się publicznie. Ludzie chłonęli każde słowo, każdy materiał, któryśmy im przedstawiali, tłumy się w to angażowały.

W czerwcu pojechali od nas ludzie do Poznania na targi; kiedyśmy usłyszeli, co się dzieje, wyjechałem, kiedy ten autobus wracał, na trasę, żeby się dowiedzieć od swoich wcześniej, o co tam chodziło. Każdy mówił to, co widział. Jakieś fragmenty, trudno było o jakiś obraz całości, ale wtedy propaganda zaczęła trąbić, że imperialiści wykorzystali Międzynarodowe Targi, przemycili broń, ogłupili część robotników, wprowadzili ich w błąd i doszło do drobnych ekscesów, ale władza ludowa jest silna, towarzysz Cyrankiewicz powiedział, że ręka podniesiona na władzę ludową będzie obcięta.

Zacząłem wtedy

doszukiwać się prawdy,

zebrałem komitet, dyskutowaliśmy, co robić w tej sytuacji. Mieliśmy za mało informacji poza tym, że to imperialiści, wobec tego oświadczyliśmy, że do czasu, dopóki nie zobaczymy tych imperialistów i tej broni, którą oni tutaj przemycili, dopóki nam nie pokażą tych prowokatorów, my się nie opowiemy. Bo my uważamy, że to jest protest robotników. A jeżeli nam taki materiał udostępnią, wtedy zmienimy zdanie.

Tak ta sprawa stanęła. Jak wiadomo, do końca nikt nam nie przedstawił ani agentów imperialistycznych, ani tej broni. Rozmawiałem później z ludźmi, którzy brali udział w tych wydarzeniach. Dziś wszyscy wiedzą, jaki miały one przebieg i mniej więcej tak mi to relacjonowano. Ja dalej to przekazywałem, tak, że FSO i załogi na Pradze były najlepiej poinformowane.

Trudno to było nazwać czymś zorganizowanym, był to raczej żywioł. Delegacje z różnych zakładów przychodziły do nas i u nas się zrobił z tego wspólny sztab. Nie mieliśmy czasu ani zjeść, ani się przespać porządnie. Zaczęli delegaci z całego kraju zjeżdżać; górnicy, którzy przyjechali, na tabliczce jeszcze mieli Stalinogród!

Na Wolę, do zakładów mechanicznych Wola — to był wtedy zakład specjalny — nie chcieli nas wpuścić; pod bramą przemawiałem, pamiętam, to był chyba wrzesień. Chcieliśmy spotkać się z załogą, ale już nas wtedy uważano za trędowatych. Jak nie, to nie, zrobiliśmy wiec poza zakładem.

Nie wiem, czy udało się kiedykolwiek po raz drugi i na taką skalę tak to społeczeństwo zintegrować...

To była hala nr 2, taki

kawałek wolnej Polski.

Pierwsza hala po prawej stronie, jak się wchodziło. Po lewej stronie była narzędziownia, a naprzeciw narzędziowni była hala 2, wydział silników. Duże wiece w halach były już w sierpniu. Na jednym z nich właśnie było dwóch czy trzech oficerów, i też przemawiali, bardzo bojowo: ,,Wojsko z narodem, jesteśmy za niepodległą Polską''. Byłem zdziwiony ich postawą; przyszli i powiedzieli, że oni są z nami, możemy na pewno liczyć na Wojskową Akademię Techniczną; jakieś jednostki się też zgłaszały, przychodzili ich oficerowie. A co wasze dowództwo? A dowództwo czeka na rozkazy. A jak dostaną rozkazy, żeby strzelać do nas? To my nie posłuchamy, zmienimy takiego dowódcę. Okazało się, że w czasie rewolucji armia też się musi zmieniać.

Wystarczyło takich wydarzeń, żeby ludzie zaczęli objawiać, kim są, że niazależnie od tego, kto nimi dowodzi i w jakim języku wydaje im komendy, oni pod tymi polskimi mundurami mają polskie dusze, są Polakami. Mieliśmy oczywiście świadomość, że niewielką wartość bojową mogą mieć takie jednostki, nie zintegrowane jakimś wspólnym dowództwem, kiedy wiadomo, jakie są służby informacyjne i komu one służą, jaki jest sztab generalny.

Zapytaliśmy sami, jak długo bylibyśmy zdolni się bronić. Okazało się, że amunicji mamy właśnie na dwa tygodnie. Czy przyjdzie nam ktoś na odsiecz? Odpowiedź padła: — Nie!

Straż przemysłową mieliśmy w zakładzie, obok komórki bezpieki. Straż była uzbrojona, karabiny... W razie czego, my byśmy ich nie pytali; i tak nie umieli strzelać. Ale zdawaliśmy sobie sprawę z siły ognia. Gdyby nam przyszło wojować z kaczkami, mielibyśmy kolosalną przewagę, natomiast przeciw czołgom — żadnej.

Nie pamiętam daty, kiedy to było, ale na pewno przed VIII Plenum, chyba początek października, zadzwonił u mnie telefon z wiadomością, że się szykuje noc długich noży. W ciągu dwóch godzin rozesłaliśmy wtedy około setki ludzi.

Nie wiem, kiedy się zorientowali, że doszłoby tylko do kompromitacji, ponieważ nikogo nie zastaliby w domach. Bardzo dużo ludzi zgłosiło się wtedy do nas, do FSO. Choć to wcale nie było takie bezpieczne miejsce, myśmy w szczerym polu stali, z jednej strony tory, z drugiej droga i pola, sforsować taki zakład, to nie to, co w jakichś zamkniętych kwartałach, jak Stoczni Gdańskiej czy gdzieś w mieście, wśród zabudowań; nas rozjechać byłoby bardzo łatwo. A jednak budziliśmy otuchę i pewność wśród tych, którzy się do nas chronili.

Ciekawe było, jak rozwijała się świadomość ludzi, że coś możemy

brać w swoje ręce.

Zaczęła wtedy powstawać u nas koncepcja rad robotniczych. Dyskutowaliśmy nad tym, jak one miałyby wyglądać. To już był wrzesień. Dyskutowaliśmy, jaka ma być własność środków produkcji, czy społeczna, czy państwowa, co to ma być taka rada robotnicza, jak ona ma być usytuowana w zakładzie pracy, kto ją ma powoływać. Wiadomo, że miała być z bezpośrednich wyborów, w których bierze udział cała załoga bez żadnego skrępowania, no i że ta rada robotnicza ma się zajmować gospodarowaniem, porządkiem w zakładzie. Ma dbać o to, żeby efektywnie gospodarować.

W rezultacie, kiedy ta nasza pierwsza rada robotnicza zatwierdziła dyrektora, byliśmy chyba jedynym zakładem w kraju, który wtedy rozsyłał swoich przedstawicieli do innych zakładów, żeby zwiększyli produkcję. Od tych kooperantów zależała produkcja samej FSO. Uważaliśmy, że kraj tylko wtedy może wyjść z biedy, kiedy będzie więcej produkował, bo to jest sposób na biedę. Zresztą ludzie to bardzo dobrze przyjmowali i rozumieli. Poczuli, że to jest ich zakład.

To, że tyle dyskutowaliśmy na temat form zarządzania, że ludzie wszystko rozumieli, dało swój efekt, kiedy przyszło rzeczywiste zagrożenie. Kiedy przyszły te krytyczne chwile, ludzie normalnie pracowali, a na noc zostawali w zakładzie, kobiety szły do domu, rano przynosiły mężczyznom coś do jedzenia, próbowano organizować coś w stołówce. Ludzie spali, choć

wtedy nie było styropianu;

jeszcze nawet u nas nie istniał. Ludzie leżeli na gretingach; co kto miał, to sobie posłał koło maszyny, i takeśmy koczowali w zakładzie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w każdej chwili może dojść do jakiejś prowokacji albo mogą nam zająć zakład; jakby tam było kilku tylko strażników, nie byłoby żadnego problemu. A jak było wiadomo, że tam siedzi załoga, to jacy by ci faceci nie byli, wtedy nie odważyli się użyć broni przeciw ludziom. A my nie dawaliśmy pretekstów. Nie pozwoliliśmy się sprowokować.

Dzięki temu, że mówiliśmy szczerze, bez żadnych osłonek, że przekazywaliśmy nawet, no, najtragiczniejsze informacje o zbrodniach, jakich dokonano, te, co je próbowano skrzętnie ukrywać, zyskaliśmy zaufanie, byliśmy wiarygodni. I dzięki temu wierzyli nam, kiedy mówiliśmy, że tak, a nie inaczej trzeba postępować. Zresztą to się później potwierdziło, bo gdybyśmy dali upust ułańskiej fantazji, której nam, Polakom, nie brakuje, gdybyśmy poszli na ambasadę radziecką, to przecież oni tylko czekali, te wszystkie zagony pancerne, które ciągnęły na Warszawę.

Zastanawiam się, kiedy przyszły pierwsze wiadomości o nich. Wtedy się dzień i noc, cały czas, kotłowało, nam się dni nawet myliły. Nigdy nie rozmawiałem na te tematy, a jak się dołoży do tego 40 lat, to niektórych rzeczy nie sposób odtworzyć.

To w ogóle dziwnie było... Odzywa się naraz telefon, myśmy siedzieli wtedy w zakładzie, ciemno już było, może była siedemnasta, może osiemnasta, może dziewiętnasta, nie pamiętam — żebym natychmiast przyjechał na Politechnikę, bo tu jest niedobrze.

— Co jest niedobrze? — pytam. — Zasłabł ktoś?

Żadnego wyjaśnienia. Bylebym zaraz przyjechał. Okazuje się, że to Kuziński dzwoni.

Wzięliśmy warszawę, wsiedliśmy we czwórkę, nie pamiętam, kto ze mną pojechał. Dojeżdżamy, pełno ludzi przed Politechniką, bo się nie mieścili, wchodzimy od frontu do tej auli, ledwośmy się przedarli. A tu wycie, gwizdy, krzyki, precz! Pełna cała aula i jak spojrzałem, to nawet jaskółki oblepione, głowa przy głowie, tłumy na tych wszystkich piętrach.

Przedarłem się bokiem, odnalazłem Kuzińskiego.

— Szykuje się kontrrewolucja! — słyszę.

— Jaka kontrrewolucja?

— No, tylko patrzeć, jak się ten tłum wyleje i pójdzie na barykady.

— No, to rzeczywiście niewesoło... No, ale co się dzieje?

— Nie dopuszczają, żeby ktokolwiek mógł zabrać głos.

Pozwolono tam chyba tylko Pomianowi coś powiedzieć i jeszcze komuś tam, przewodnicząca ZMP, Jaworska, chciała mówić, ale jej nie pozwolili. Zorganizowali ten wiec studenci,

to był pierwszy wiec na Politechnice,

zaprosili oficjeli. Widzę Staszewskiego, siedzi za stołem prezydialnym blady, roztrzęsiony, siedzi Jaworska, ktoś jeszcze, nie pamiętam, kto, i ci organizatorzy.

Próbowali przekrzyczeć ten tłum, że przyjechał przedstawiciel Żerania, ktoś powiedział — towarzysz Goździk, sekretarz, i oni znów — fiuu, dawaj gwizdać; nie chcą. Ale że miałem mówić, to wyszedłem i stoję, jak ten gamoń, na tym podium, koło tego mikrofonu, i tak się przyglądam; wyją, gwiżdżą, w końcu się zezłościłem i też zacząłem gwizdać. Ale ja gwizdałem do mikrofonu, mój gwizd miał siłę spotęgowaną. Patrzę, a oni przestali gwizdać i obserwują, co się dzieje. I wtedy najpierw powiedziałem, że gwizdać to każdy frajer potrafi i ja też potrafię; a potem zaraz postawiłem pytanie — czy mamy skorzystać z szansy, jaka się nadarza w naszym kraju, czy przegwizdamy tę szansę? Jak chcecie, to gwiżdżemy dalej. Jeżeli nie, to pozwólcie mi mówić. Na to słyszę: — Niech mówi! No i zacząłem mówić.

W tej sali było dość ciemno, nie widać było dokładnie tych młodych ludzi, jak tak siedzieli, widać było tylko te pierwsze rzędy, ale czuło się ich wszystkich, ich oddechy, wzrok. No i zacząłem mówić. O tym, co tu się w tym kraju wydarzyło, co my robimy u nas, na Żeraniu, co powinno się, uważam, dokonać w tym kraju. No i dogadaliśmy się. Zamiast konrrewolucji odśpiewaliśmy ,,Jeszcze Polska nie zginęła'' i rozeszliśmy się do domów. To znaczy, my na Żerań.

Mazurka często śpiewaliśmy. Jeszcze dzisiaj mi przy nim ciarki przechodzą po plecach. Poglądy na to z domu wyniosłem, a wychowywany byłem na tym wierszyku, od małego mnie pytano: ,,Kto ty jesteś'', a ja odpowiadałem: ,,Polak mały'', ,,Jaki znak twój?'', ,,Orzeł biały''. I to pozostało w pamięci, ojciec był wielkim patriotą. On uważał, że Gomułka to jest też patriota, choć jest komunistą. Ludzie wtedy krzyczeli, kiedy jechał do Moskwy: ,,Wiesiu, nie jedź''. Potem tłumy na dworcu go z płaczem witały, kiedy wracał.

Taki był ten pierwszy wiec. Zakończył się pokojowo. Nie było żadnych ekscesów. Ja zresztą

zawsze wierzyłem w mądrość naszego narodu

i uważałem, że potrafi on wiele zrozumieć, a jeśli zajdzie potrzeba, to i nawet wybaczyć, jeżeli się ludziom powie szczerze całą prawdę i dlaczego było to, co było. To, co się działo, to był najlepszy tego dowód.

Pamiętam jedną z takich manifestacji, którą chciano pociągnąć na ambasadę radziecką. To był chyba drugi dzień po VIII Plenum. To był jedyny taki incydent. Więcej się już z czymś podobnym nie spotkaliśmy, chociaż byliśmy przygotowani, że może być powtórka. Nigdy nie było nic tak zupełnie bez niespodzianek: mamy jechać na Politechnikę, a tu telefon: ,,Uważajcie, bo coś za dużo smutnych przed Politechniką''. To był październik, było już ciemno. Kiedy przyjechaliśmy, takimi starami z plandekami, podjechaliśmy pod płot przy Politechnice, całą grupą skakaliśmy przez ten płot, wysoki, w ciemną noc, nie wiedząc, kto jest za płotem. Cieszyliśmy się, że nikt sobie nogawki nie rozdarł, bo wtedy były problemy w ogóle z ubraniami, za bogaci myśmy nie byli, żeby sobie kupić nowe. Piwnicami przedostałem się na mównicę i oni byli bardzo zdziwieni, że Goździk przemawia, choć nie wchodził.

Trzeba tutaj oddać Staszewskiemu, że wychodził w czasie plenum i przynosił nam wiadomości, co się na plenum dzieje, jakie wystąpienia były, co chcą zrobić, jakie mamy zagrożenia.

Informacje mieliśmy też od Komara, no i od Kuzińskiego, który też był na plenum. Ja z informacjami jechałem do FSO i od razu przekazywałem, a to szło na bieżąco na cały dosłownie kraj, ponieważ czekali u nas ludzie z różnych zakładów i miejscowości.

Jakieś takie wewnętrzne przekonanie miałem, że to się musi udać, że po prostu nie ma innego rozwiązania. I to mimo silnej grupy tego partyjnego betonu, jakeśmy ich nazywali, bo to nie były przelewki, oni wcale nie byli w mniejszości, zadecydowała tylko ta właśnie zdecydowana postawa.

Kiedy pojechaliśmy do KC jako delegacja, Lilek Lasota jako szef ,,Po prostu'' był jej kierownikiem, Gomułka wyszedł do nas, Cyrankiewicz, Ochab też, i Rokossowski był, a ja zadałem pytanie: — Skąd te czołgi na Warszawę jadą i dlaczego?

Na co Rokossowski, zaciągając z rosyjska: — A to oni z wykopków wracają.

Ja wtedy bezczelnie też z ruska zaciągnąłem: — A to nie taniej byłoby, żeby oni na samochodach, a nie na tankach jechali, a?

Tymczasem czołgi dojeżdżały już do Legionowa i zaraz ich można było czekać na podwórku. Tak, że sytuacja była dramatyczna. Od Bydgoszczy jechały czołgi i od Legnicy. Generał Komar cały czas dostarczał meldunki, gdzie jakie jednostki się poruszają, jak daleko są.

Jak on powiedział o tych wykopkach, a ja tak zareagowałem, to z kolei zareagował Gomułka: ,,Czy to jest prawda? Towarzyszu marszałku, czy to prawda?... Proszę wydać rozkaz tym jednostkom pancernym, że nie mają prawa wejść do miasta''.

Wcześniej, czegośmy nie mówili, kolejarze zablokowali tory i te czołgi spod Legionowa musiały zawrócić, żeby przez Bielany objechać. Musiały się cofnąć do mostu na Wiśle, w każdym razie kawał drogi... I towarzysz Rokossowski wtedy powiedział: ,,Tak jest''. I tyle. I te

polskie czołgi się zatrzymały.

Nie wiadomo zresztą, co by się stało, gdyby wjechały pomiędzy ludzi. W Poznaniu, w Czerwcu, żołnierze bratali się z manifestantami i później przecież szereg dowódców otrzymało wyroki za niewykonanie rozkazu, o czym nikt się później nigdy nie zająknął.

Pozostały jeszcze inne czołgi, radzieckie, które też parły na Warszawę, ale wtedy przyjechała delegacja radziecka na czele z Chruszczowem. Z tych informacji, które ja miałem, w tych rozmowach brał już udział i Gomułka, choć jeszcze nie był wtedy nawet członkiem KC, był w składzie delegacji, która pojechała na rozmowy. Chruszczow pytał — a kto to? Tak, jakby nie znał Gomułki. Przedstawili oficjalnie Wiesława i jakoś zaczęli.

Komar na to spotkanie co chwila meldunki podrzucał i w pewnym momencie — nie wiem, na ile to jest prawda, ale takie informacje nas dochodziły — podobno Gomułka miał powiedzieć, że on pod lufami czołgów nie będzie pertraktował. I wstał do wyjścia. Podobno Nikita na to zareagował: ,,Po co się tak denerwować''? Wtedy padło polecenie, rozkaz, żeby te zagony pancerne, co tak chyżo ciągnęły na Warszawę, ostatecznie się zatrzymały.

Tam były i wypadki śmiertelne, kiedy tak się spieszyli; gdzieś dom przewrócili po drodze. Jak ten napór został powstrzymany, to odetchnęliśmy. Była jakaś szansa, że dojdzie do rozmów, a nie do strzelania. Jak powiedziałem, nie byliśmy zainteresowani w nowej wojnie, dopiero co przeżyliśmy powstanie, to byłaby katastrofa. Gorzej byśmy na pewno wyszli, aniżeli Węgrzy, bo u nas by się tak nie skończyło jak na Węgrzech, to byłoby na milion ofiar.

Delegacje, petycje, cały czas z zakładów pracy do tego Białego Domu szły, popierające, żądające, żeby towarzysz Wiesław... Nacisk był potężny.

Już wcześniej toczyły się dyskusje, myśmy też w komitecie rozmawiali o tym, kto ma przejąć sukcesję po Ochabie. Z pełną świadomością poparliśmy Gomułkę. To nie było tak, że ślepo go przyjmowaliśmy, że nas hasło ,,Wiesław'' paraliżowało, że nas ciągnęło jak ćmy do ognia. Zdawaliśmy sobie sprawę, że, po pierwsze, Gomułka nigdy nie był demokratą, to nie leżało w jego naturze, po drugie, że jest apodyktyczny, po trzecie, że będzie próbował wprowadzać dyktatorskie metody. Ale on wtedy był jedynym człowiekiem, który był do zaakceptowania. Poza tym program, który mu przedstawiono, zaakceptował. Więcej: uważał, że jeśli chłopi będą chcieli z kołchozów wystąpić, to nikt im nie ma prawa przeszkodzić; tylko ci, którzy zechcą, niech w nich zostaną.

Myśmy pierwsi krew oddawali dla Węgrów w Warszawie. I lekarstwa zbierali. Z tym, że jak ja poszedłem oddać krew, lekarz mnie wyrzucił, powiedział, że mnie jest krew potrzebna, tak byłem wypompowany.

Wiesław się tu ładnie też wypowiadał w sprawach węgierskich. Ale to było na początku, a później...

Na Węgrzech zaczęło się od tego, że Węgrzy najpierw z nami się solidaryzowali. Czy ich tragedia powstrzymała naszych zapaleńców?

Dla nas, dla tych, którzy coś robili wcześniej, to chyba znaczenia nie miało. Mieliśmy pełną świadomość, że byłoby

jeszcze jedno tragiczne powstanie

i że musielibyśmy znowu przez następne lata lizać się z tych ran. Trzeba to robić, co się da zrobić w historii, tak, jak to robią mądre narody. Zawsze powtarzałem, że jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

Czegośmy chcieli, wynikało z haseł, któreśmy wznosili. Najważniejszą sprawą była suwerenność Polski. Inną ważną sprawą było to, że chcieliśmy być gospodarzami u siebie, stąd wzięły się rady robotnicze.

Po VIII Plenum wyrastały one jak grzyby po deszczu, w całym kraju. Telefony się urywały, delegacje przyjeżdżały jedna za drugą, myśmy nie mogli się wyrobić, żeby udzielić ludziom wszystkich informacji. Ani nie było takiej techniki, jak dzisiaj, żeby drukować i rozdawać, co trzeba, ani nie było telewizji, żeby siadł facet w okienku i powiedział, co wie, i żeby cała Polska od razu wiedziała. Poza tym władza nie była zainteresowana w propagowaniu rad robotniczych. Bała się ich i przebiegu wyborów. Cały czas żyła pod strachem, że partia w zakładach pracy zejdzie w cień. No bo przy bezpośrednich wyborach, jeśli wybiera się radę robotniczą w tajnym głosowaniu, to każdy głosuje tak, jak uważa.

Co ciekawe, w tych pierwszych wyborach, jakie odbyły się w FSO, nie miało żadnego znaczenia, czy ktoś jest partyjny, czy bezpartyjny, dobierano ludzi raczej według szacunku dla nich, przygotowania, wedle tego, co oni potrafili zrobić dla zakładu. I wynik wyborów był taki, jaka była proporcja partyjnych do bezpartyjnych wśród pracowników. Ludzie ze mną szczerze rozmawiali, więc pytałem, czy kiedy wybierałeś, brałeś pod uwagę przynależność partyjną; odpowiadali, że nie. Może to był zbieg okoliczności, ale mniej więcej tak się to procentowo ułożyło w składzie rady, gdzieś w granicach 10 procent.

Mieliśmy podstawy do nadziei, że staniemy się rzeczywistymi gospodarzami. Jak powiedziałem, nikt wtedy nawet nie myślał o tym, że można budować kapitalizm. Tylko samobójca mógł wtedy coś takiego wymyślić, a i kapitału nie było. Jeżeli dziś ktoś taki mądry jest za nas, to go zapytam, dlaczego wtedy nie był taki mądry.

Był za to spór z Gomułką, na temat tego, czy środki produkcji mają być państwowe, czy społeczne. Bo cały czas się mówi o uspołecznieniu środków produkcji, więc niech one będą naprawdę uspołecznione. On mówi: — One są uspołecznione. — Nie, ja mówię, one są według mnie tylko upaństwowione.

Więc on się wściekał, od razu się zaperzał, piana mu występowała na usta, bo przecież nie znosił w ogóle jakiegokolwiek sprzeciwu. Ja uważałem i nadal uważam, że to nie była społeczna, a państwowa własność środków produkcji. To w końcu on się zdenerwował i krzyknął: — A jaka to jest różnica? Ja na to, że mnie się wydaje, że jednak jest.

Rady robotnicze załatwili ustawą o Konferencji Samorządu Robotniczego. Obligatoryjnie wszelkie organizacje; partyjna, związkowa, młodzieżowa, desygnowały do niej swoich przedstawicieli, a część tylko wybierała załoga. I cały ten ruch został upupiony, sparaliżowany. Partia nie chciała żadnych niezależnych organizacji, bo wtedy jej nomenklatura byłaby zagrożona.

Nam o to właśnie chodziło, żeby odciąć to towarzystwo od gospodarki, mieliśmy takie niegrzeczne hasło: ,,Cóż d...e po kręgosłupie''. Całe ono, to towarzystwo, na tej karuzeli jeździło — bo nie mówiło się nomenklatura, tylko karuzela — przesiadali się z jednego siodła na drugie i w kółko to się wszystko tak kręciło. Byli tacy szczególnie zasłużeni w rozkładaniu przedsiębiorstw, rozłożył jedno, przesadzali go do drugiego, rozkładał je, a na jego miejsce przychodził inny. I to towarzystwo poczuło się zagrożone.

Mówiłem, że to karykatura tego, co chcieliśmy osiągnąć, że to nie ma absolutnie nic wspólnego z radami robotniczymi. Niech nie próbują wmawiać, że próbują coś usprawnić, bo nie usprawniają, a mordują te rady.

Trzeba jednak powiedzieć, że wielu ludzi się zastanawiało, czy mnie przypadkiem coś tam nie odbija. Bo przecież towarzysz Wiesław powiedział, że nie ma odwrotu od Października, a Goździk tutaj opowiada, że jednak się wycofujemy, że się próbuje zwekslować to wszystko na jakieś boczne tory, tak, że nie wiadomo, o co mu chodzi.

Po sekretarzowaniu wróciłem do roboty. Ale już

nawet w FSO nie było dla mnie miejsca.

Sekretarz KC, Jarosiński, taki sympatyczny, starszy pan, zaprosił mnie do Białego Domu, mówi: — Jest taka trudna sytuacja, mnie trudno o tym mówić, ale, niestety, muszę, bo taki mój obowiązek. Dwa G w jednym zakładzie to jest stanowczo za dużo.

Ja mówię: — Nie rozumiem, o co chodzi?

— No bo jesteście w tej samej organizacji, co i towarzysz Wiesław.

— No, jestem.

— No i wiecie, do jakich spięć dochodzi.

— Ja uważam, że to jest normalne. Jeżeli mamy różne poglądy, to je wypowiadamy, bo gdzie je mamy mówić? Na ulicy? Nie, mówimy w odpowiednim miejscu.

— No tak, ale wyście ostatnio mówili na otwartym zebraniu.

Ja mówię: — A jakie myśmy rzeczy mówili na otwartych zebraniach? Przed Październikiem, w czasie VIII Plenum? Poufne rzeczy, nad którymi obradowało plenum i nikt nie miał o to pretensji.

— No, wiecie, to, co było w Październiku, to w Październiku, a teraz już po Październiku dawno, już niewielu pamięta nawet o tym, co tam było. No i, niestety, będziecie musieli odejść z FSO.

— Jeżeli muszę, to proszę bardzo. To do T-12.

— T-12, gdzie to jest? Ten wojskowy taki zakład?

— Tak.

— Jeden przystanek za FSO, to będziecie tym samym tramwajem jeździli, co i robotnicy z FSO. Nie, to będziecie się kontaktować. Nie, to jest niemożliwe. Wy to jak ten cień, mówi, taki cień rzucacie na ten zakład, ta wasza obecność tam, i ta organizacja nie może się z marazmu wyzwolić.

Tak mówił. O marazmie w FSO! To ja mówię: — Albo idę do T-12, albo zostaję w FSO.

A on: — Tak? To was weźmiemy i wyrzucimy i będziecie bez pracy.

— Dla mnie żadna nowość, mój ojciec tyle razy był bez pracy i jakoś to żeśmy przeżyli. A ja, jak będę bez pracy, to sobie taką tabliczkę powieszę na sobie: ,,Poszukuję pracy, nie mam na chleb'', usiądę przed bramą FSO i będę siedział i czekał, myślę, że mi nie dadzą umrzeć z głodu.

— To was zaaresztujemy!

— To sobie posiedzę.

W końcu się zirytowałem, że to g...skie przepychanki, mówię: — Taka dyskusja, towarzyszu Jarosiński, do niczego nie prowadzi. Skończmy ją. Ja powiedziałem swoje. Jeżeli dojdziecie do wniosku, że mogę iść do T-12 i przeniesiecie mnie służbowo, to ja pójdę, bo właśnie zapisałem się do technikum, chcę skończyć technikum mechaniczne. Chcę się uczyć, bo mi nie pozwoliliście jechać do Gliwic, tam było coś takiego dla przodujących robotników, to mi powiedzieli: — Was? Za to, co wy wyprawiacie, jeszcze mamy w was inwestować? Wybijcie sobie z głowy... No to się zapisałem na wieczorowe, bo musiałem z czegoś żyć, i skończyłem technikum wieczorowe mechaniczne. Więc T-12, a jak nie, to mnie wywalajcie, i trudno. Zobaczymy, jak się to potoczy.

Po dwóch dniach przyszła wiadomość, że mam załatwione

służbowe przeniesienie

do T-12. Tak się rozstałem z FSO. To było po takim starciu z Wiesławem na zebraniu. Chodziło o likwidację tych zjednoczeń, które były takim buforem, które niczego nie załatwiały, a tylko rozporządzenia powielały i przysyłały do zakładów, jeszcze jeden pośredni szczebel do wykrętów, jak się coś chciało załatwić, a ponieważ to byli asekuranci, ten bufor tylko utrudniał. Myśmy wnioskowali likwidację, a oni to wzięli i przemianowali; kiedyś to były centralne zarządy, później zjednoczenia, cały czas była reorganizacja, później to były zrzeszenia, szyldy były różne, a cele te same.

Wyjechałem z FSO.

Podchodzono do mnie jeszcze w 60, 61 roku. Przekonywano mnie, że Wiesław jest w porządku i że on mi daruje, te moje takie młodzieżowe zagrania, jeżeli ja pójdę i szczerze się pokajam, złożę samokrytykę, że byłem młody, nie rozumiałem, że towarzysz Wiesław miał rację. I jeżeli złożę taką samokrytykę, to znowu przede mną wszystkie salony się otworzą, będę miał świetlaną przyszłość przed sobą, a jak nie, to cię, powiada mi taki, zgnoją i po co ci to? Takich bohaterów, mówi, ten naród ma na pęczki, dołączysz do nich jeszcze jeden i nikt nawet o tym nie będzie wiedział.

Nie skorzystałem z tej oferty, po prostu by mi to nie przeszło przez gardło. Zdawałem sobie sprawę, że jakby mnie zapytał, czy ja wierzę w to, co mówię, to bym odpowiedział, że nie. A na tyle on sprytu miał, że chyba zadałby takie pytanie. A może i nie? Nie wiem. W każdym razie to było dla mnie nie do przyjęcia.

Czy mogło Października nie być?

I co by wtedy było? Trudno mi powiedzieć, co by było, gdyby nie tego rodzaju przemiany, jakich dokonaliśmy w Październiku, gdyby nie te przemiany w świadomości ludzi w latach 70., 80., które były skutkami Października, bo takiego zasięgu ruchu, jak w 56 roku, już nigdyśmy nie powtórzyli; stoczniowcy wywalczyli to za resztę narodu.

Jedno jest pewne, że został zachwiany ten system, który budował Stalin, cała jego koncepcja światowej rewolucji na czele z proletariatem, czyli w praktyce pod kierownictwem przewodniej siły. Ten mit runął, okazało się, że gospodarka jest coraz mniej wydolna, bo te rezerwy proste, jakie były, wyczerpały się ostatecznie, świat nam zaczął uciekać, zaczęło się ujawniać zacofanie technologiczne, towary nasze przestały być konkurencyjne, nie mieliśmy za co importować, a do każdej produkcji trzeba było mieć ,,wsad dewizowy''. Nawet do farb okrętowych trzeba było mieć wsad dewizowy, byle nie dać prywatnemu polskiemu chemikowi zamówienia na zrobienie farby, bo to byłoby sprzeczne z ideologią.

Mimo że nas tak potem wymanewrowali, to był olbrzymi sukces. To była jakaś nauka. Chociaż nie wyciągnięto wniosków z poznańskiego Czerwca i z tego, co myśmy w Październiku robili, bo inaczej nie doszłoby do krwawych wydarzeń na Wybrzeżu. Ale oni tam pewnie nawet nie znali tych doświadczeń historii.

Jak ja to oceniam,

narodziła się wtedy wielka wiara

w to, że zostaną dokonane przemiany; kapitał zaufania wobec Wiesława był olbrzymi... Muszę to mu oddać, choć mnie nie trawił, a i starał się złamać mi życie. Nikt po nim nie cieszył się tak długo spokojem i zaufaniem, a nawet, kiedy odszedł, to chyba najmniej pluło się u nas na niego właśnie. Mimo że opowiadało się różne anegdoty na jego temat, to gdzieś tam w świadomości ludzkiej pozostał jako ktoś, kto uwolnił nas od kolektywizacji, no i z nim jednak przeszliśmy przez ten Październik, bo, jakby nie patrzeć, ten żelazny uścisk, w jakim ten naród cały czas tkwił, ucisk polityczny, przemoc fizyczna, znikanie ludzi bez wieści, kiedy nikt nie wiedział, co się z nimi stało, to się skończyło. To już były sporadyczne wypadki, że po kogoś przychodzili i zabierali ci smutni; przedtem to było nagminne i nikt nie miał nawet odwagi spytać, co się z takim, co zniknął, stało. To był wielki zwrot, że ludzie poczuli się bezpieczni jakoś w swoich domach, że nie żegnaliśmy się już po rosyjsku: ,,Spakojnoj noczi'', tylko szliśmy spać w przekonaniu, że nikt nam snu nie przerwie.

Bez tych spokojnych nocy nie wyrośliby ci młodzi ludzie, którzy spali w stoczniach w 1980 roku.

Lechosław Goździk

Fragment wspomnień Lechosława (Leszka) Goździka, przywódcy robotników Warszawy w 1956 r., które w całości ukazują się właśnie w tomie ,,Październik 1956 — pierwszy wyłom w systemie. Bunt, młodość i rozsądek'' (do nabycia podczas rocznicowego spotkania w auli Politechniki Warszawskiej w niedzielę 20 października br. o godz. 17.00). Wyróżnienia w tekście pochodzą od redakcji.

Do początku strony