CO TU ZROBIĆ Z TAKĄ SIŁĄ? 

Z Krzysztofem Michałkiem rozmawiają Tomasz Kwaśniewski i Wojciech
Cieśla

G: (Tomasz Kwaśniewski, Wojciech Cieśla) 
Stany Zjednoczone stoją dziś u szczytu potęgi. Czy już na zawsze? Co mogłoby
zagrozić ich pozycji jedynego na świecie supermocarstwa?

Krzysztof Michałek: Pod koniec lat 80. historyk Paul Kennedy opublikował
książkę "Mocarstwa świata: narodziny, rozkwit i upadek". Porównywał rozwój
Hiszpanii, Anglii, Francji, Niemiec, Rosji, USA i doszedł do wniosku, że
Stany Zjednoczone znalazły się w pobliżu apogeum, po przekroczeniu którego
czeka je marsz w dół. Oczywiście, nie przewidywał jakichś dramatycznych
wydarzeń. Raczej los, jaki spotkał Wielką Brytanię z przełomu XIX i XX
wieku, która - osiągnąwszy szczyt możliwości gospodarczych i możliwości w
przestrzeni międzynarodowej - z wolna zaczęła zmierzać ku schyłkowi.

     A1.

Książka Kennedy'ego mieściła się w popularnym w latach 80. nurcie refleksji
nad przyszłością USA. Dyskusja dotyczyła m.in. tego, czy Ameryka nie
zatrzymuje się w wyścigu, czy Japonia i Niemcy nie mają większych możliwości
rozwoju. Intelektualiści obawiali się, że Stany Zjednoczone wchodzą w okres
stagnacji, po którym może nadejść już tylko degradacja.

Niektórzy ekonomiści i politolodzy ostrzegali przed tzw. triadą zadłużenia -
deficytem handlowym, długiem zewnętrznym i niezrównoważonym budżetem. Z ich
analiz wynikało, że gospodarka USA nie była w dobrej kondycji. Ameryka nie
była w stanie samodzielnie prowadzić wojny w Zatoce Perskiej w 1991 r.
Interwencję przeciwko Irakowi poprzedziło kilka miesięcy przygotowań
związanych nie tylko z tworzeniem koalicji, ale też poszukiwaniem krajów,
które zechciałyby finansować wojnę, koszty wojny szacowano bowiem na 50-80
mld dol.

Deficyt budżetowy pogłębiał się od lat 70. Doszło do tego, że w połowie lat
90. w Kongresie rozważano wprowadzenie poprawki do konstytucji gwarantującej
prowadzenie przez rząd zrównoważonej polityki finansowej. Jeśli Kongres
debatował nad poprawką do konstytucji, to znaczy, że sytuacja była naprawdę
poważna.

G: Ale krach nie nastąpił...

Z paru powodów. Po pierwsze, ujawnił się w systemie politycznym mechanizm
samoregulacji. Do 1994 r. administracja Clintona wydawała duże sumy z
budżetu, głównie na cele socjalne, a projektowała jeszcze większe, np. na
system powszechnej opieki zdrowotnej. Gdy Republikanie zdobyli większość w
Kongresie, wymusili dyscyplinę finansów państwowych. Skutek? Już w 1998 r.
Stany Zjednoczone dysponowały nadwyżką budżetową 70 mld dol., a dwa lata
później aż 236 mld dol.! Nigdy wcześniej państwo amerykańskie nie miało
tak dużej nadwyżki w budżecie.

    A2.

Drugi czynnik, który przyczynił się do wzmocnienia pozycji USA w świecie, to
rosnąca przewaga technologiczna i gospodarcza nad innymi krajami. Weźmy
choćby pod uwagę boom związany z internetem. Od jego upowszechnienia się w
USA w połowie lat 90. amerykańska gospodarka rozwija się w tempie 5-7 proc.
rocznie, podczas gdy dla krajów europejskich wskaźnik ten nie przekraczał
2-2,5 proc. Gospodarka Japonii - niegdysiejszego rywala z lat 80. - stanęła
w miejscu. Jeśli w drugiej połowie lat 80. Stany Zjednoczone wyhamowywały w
stosunku do europejskich i azjatyckich rywali, to w następnej dekadzie
sytuacja zdecydowanie się odwróciła.

    A3.

Trzeci czynnik, który sprawił, że Stany Zjednoczone utrzymały pozycję
supermocarstwa, to nakłady na zbrojenia. W książce "Eagle Rules?" z 2002 r.
Robert J. Lieber podaje dane, które obrazują poziom tych nakładów. W 1998 r.
Stany Zjednoczone wydały 270 mld dol., podczas gdy Rosja - drugi kraj pod
względem wydatków na obronność - tylko 55 mld. Rok później amerykańskie
wydatki wojskowe dorównywały nakładom na ten cel sześciu najbogatszych
państw świata razem wziętych. W tej chwili wynoszą tyle, ile wydaje 12
najbogatszych krajów.

    A4.

W latach zimnej wojny USA przeznaczały na obronność od 5 do 12-14 proc.
swego budżetu, w latach 80. - 7 proc. Dziś, w roku 2002, wydają tylko 3,5
proc. - to jednak wystarczy, by ich przewaga militarna i technologiczna
wciąż rosła.

G: Dodajmy czwarty czynnik, może najważniejszy. Na początku lat 90. rozpadł
się blok komunistyczny, przestał istnieć Związek Radziecki.

Oczywiście. Kennedy opublikował swoją książkę w 1988 r., rok po podpisaniu
amerykańsko-radzieckiej umowy o likwidacji eurorakiet. Wielu politologów
uważa tę umowę za początek końca ZSRR. Jednak w roku 1989 wszyscy byli
zaskoczeni tempem rozpadu. Nikt nie przypuszczał, że dezintegracja bloku
wschodniego potrwa zaledwie parę miesięcy i poprzedzi równie szybki rozpad
samego ZSRR.

Gdy dwubiegunowy ład globalny odszedł w przeszłość, pojawiło się pytanie, co
dalej ze Stanami Zjednoczonymi po zakończeniu zimnej wojny.

G: Dziś już wiemy. Stały się supermocarstwem. Niektórzy nazywają je
"światowym żandarmem".

- W piśmie "Foreign Affairs" z lipca tego roku pojawił się artykuł, którego
autorzy (Stephen Brooks i William Wohlforth) twierdzą, że w nadchodzącej
dekadzie Ameryka będzie jedynym supermocarstwem na arenie międzynarodowej -
superpower. Potem długo, długo nic, a dalej - "małe mocarstwa", minor
powers, czyli państwa z ambicjami do odgrywania znaczącej roli w swoim
regionie. I na szarym końcu duża liczba krajów pozbawionych możliwości
realizacji swoich ambicji politycznych. Michael Mandelbaum, autor innego
ważnego artykułu z najnowszego numeru "Foreign Affairs", określił pozycję
USA w tej konfiguracji jako hipermocarstwa. Jeśli Amerykanie tak właśnie
definiują architekturę międzynarodową, to odpowiedź na pytanie, co pozwala
USA zająć pozycję hipermocarstwa, narzuca się sama. Rzecz jasna, kolosalne
wydatki na zbrojenia.

Ekonomiści przewidują, że jeśli Stany Zjednoczone będą przeznaczać na ten
cel 3-4 proc. swego dochodu, to pod koniec 2010 r. budżet Pentagonu może
wynieść 800 mld dol., to zaś oznacza absolutną przewagę nad wszystkimi
państwami świata. Zauważmy, że Stany Zjednoczone na wojskowy sektor
"research and development" [badań i wdrażania nowych technologii - red.] są
w stanie wydać 50 mld dol. rocznie - czyli tyle ile Rosja na cały segment
obronny.

G: Jednak największa potęga militarna i gospodarcza jest wystawiona na
niespodziewane ciosy, nie tylko zewnętrzne. Wspomniał Pan o roli, jaką w
latach 90. odegrały nowe technologie, o hossie na wszystko, co wiązało się z
rewolucją informatyczną i internetem. Jak Pan wie, ten rynek w pewnym
momencie gwałtownie się załamał.

- Jeśli można mówić o kryzysie, to tylko w krótkim okresie. Wiadomo, że boom
na firmy elektroniczne był sztuczny, nadymany spekulacjami na giełdach. Dziś
ten motor postępu zaczął zwalniać, może nawet gaśnie. Spójrzmy jednak na to
z innej strony. Jeśli popatrzymy na amerykańską gospodarkę w perspektywie
ostatnich 130-140 lat, to okaże się, że rozwijała się ona wzdłuż pewnej
sinusoidy. Odcinki wzrostu pokrywały się z pojawieniem się - czasami ze
względu na świadomie dokonywane wybory, a czasami z przypadku - nowych
modeli gospodarczych i nowych gałęzi produkcji, które stawały się
stymulatorami rozwoju.

    A5.

Po wojnie secesyjnej, która zastała Amerykę jako państwo agrarne,
rozpoczyna się industrializacja jako główny model gospodarczy. Na przełomie
XIX i XX w. gospodarkę napędzają wynalazki związane z przemysłem
motoryzacyjnym, a później lotniczym, elektronicznym, kosmicznym...

G: Dziś ta gospodarka jest silnie związana ze światem, który
produkuje na jej potrzeby. Jest też z nim skłócona. Rośnie liczba
krajów, które czują się - i faktycznie są - uzależnione od
Ameryki.

- Jeśli o to chodzi, warto docenić mądrość amerykańskich elit
gospodarczych i politycznych. Na przełomie lat 80. i 90., gdy w Europie
dojrzewały pomysły stworzenia Unii Europejskiej oraz unii walutowej, Stany
Zjednoczone finalizowały rokowania w sprawie powołania układu NAFTA.
Później, gdy Unia Europejska została powołana traktatem z Maastricht, a od
początku 1994 r. zaczął obowiązywać układ NAFTA, Stany Zjednoczone uczyniły
kolejny krok. Bill Clinton podczas pierwszego szczytu krajów Ameryk w Miami
w grudniu 1994 r. sformułował ideę budowy Strefy Wolnego Handlu Ameryk
(FTAA). Podjęto wówczas strategiczną decyzję, by procesy integracyjne, jakie
postępują w Ameryce Północnej, rozszerzyć na Amerykę Środkową i Południową.
Ustalono, że w ciągu dziesięciu lat powstanie panamerykańska strefa wolnego
handlu.

W tym samym czasie pojawił się kolejny pomysł - pacyficznej strefy
wolnego handlu. Porozumienie APEC (Rady Współpracy Gospodarczej Azji i
Pacyfiku, w tym USA) podjęło w 1994 r. decyzję o utworzeniu w ciągu 20 lat
strefy wolnego handlu.

Proszę zauważyć, jaki wpływ mają te decyzje na poczucie uzależnienia.
Meksyk, przez dziesiątki lat "gorszy brat" USA, dziś - dzięki układowi NAFTA
- ma nadwyżkę w handlu ze Stanami Zjednoczonymi, to zaś poważnie zmniejsza
ryzyko konfliktu z Waszyngtonem, a zarazem przyczynia się do zmian relacji
meksykańsko-amerykańskich na bardziej partnerskie niż dotąd.

    A6.

G: Zakładając, że Ameryka dąży do gigantycznej integracji handlowej, do
United States of the World, gdzie znajdzie oponenta? Rosja jest za słaba.
Chiny?

- Owszem. W wypowiedziach amerykańskich polityków i politologów Chiny
występują jako główny konkurent USA w Azji. Tak je postrzegano już w czasach
Clintona (maskując tę ocenę stwierdzeniami o "strategicznym partnerstwie"
obu krajów), to samo mówił Bush w kampanii prezydenckiej (ale już bez
żadnych zasłon słownych). Jeden z rozdziałów wspomnianej wcześniej książki
"Eagle Rules?" został opatrzony bardzo znaczącym tytułem: "Samotny orzeł,
samotny smok. Jak nie zakończyła się zimna wojna z Chinami?". Dość spojrzeć
na ten tytuł, by zrozumieć, że Chiny traktowane są jako strategiczny rywal
Ameryki.

W tej chwili jednak Chiny nie są groźne. Wprawdzie od wielu lat mają
większe tempo wzrostu gospodarczego, ale też ich punkt startu był dużo
niższy. Osiągnięcie takiego poziomu, jaki notowała Japonia przed dziesięciu
laty, zajmie Chińczykom dużo więcej niż dekadę.

    A7.

Prawdą jest też, że Chiny mają najliczniejszą armię świata, ale ich
wydatki na zbrojenia są wielokrotnie niższe od amerykańskich czy nawet
rosyjskich. Chiny są tym mocarstwem, które w XXI w. będzie się starało
zmienić porządek regionalny i wejdzie w konflikt z USA - ale to nie jest
zagrożenie tu i teraz.

G: Czy coraz większa samotność i agresywność to cena, którą musi
płacić supermocarstwo?

Rzeczywiście, Ameryka stoi przed wyborem. Może prowadzić samodzielną
politykę zagraniczną, nie oglądając się na inne państwa, lecz wcale nie
jest jasne, czy warto taką politykę prowadzić. Politolodzy wciąż się
zastanawiają, czy nie lepiej budować koalicje, przekonywać inne kraje do
swojej wizji politycznej. Wspomniani wcześniej Brooks i Wohlforth
stwierdzali wręcz: "Wyrastając wyżej niż główne mocarstwa z przeszłości,
Stany Zjednoczone dysponują bezprecedensową swobodą w postępowaniu. Mogą w
równym stopniu prowadzić politykę w imię swoich interesów, jak i z myślą o
całym systemie międzynarodowym".

W tym miejscu konieczne jest rozróżnienie między tradycyjnym i
współczesnym sposobem uprawiania polityki zagranicznej. W XIX i XX w.
politykę zagraniczną prowadziło się wobec innego państwa czy grupy państw.
Dziś jej przedmiotem stają się zjawiska transgraniczne, ponadnarodowe, takie
jak np. terroryzm.

    A8.

G: I tak doszliśmy do 11 września... 

- Z terroryzmem mieliśmy do czynienia już w latach 70. i 80. - w
Niemczech, we Włoszech, w Hiszpanii, w mniejszym stopniu we Francji. Był to
jednak terroryzm lokalny - Włosi walczyli z własnymi Czerwonymi Brygadami,
Niemcy z RAF. Gdy porwano Aldo Moro, jak to odebrano w innych krajach?
Egzotyczny incydent, ważny jedynie dla polityków w Rzymie.

Amerykanie nie znali wcześniej terroru w takich przejawach i w takiej
skali. Owszem, od początku lat 60. zdarzały się porwania samolotów na Kubę,
ataki na obiekty wojskowe rozsiane po całym świecie, ale na terytorium USA
pierwsze poważne zamachy przeprowadzono dopiero w połowie lat 90.

Po ataku 11 września nastąpiła jakościowa zmiana w sposobie pojmowania
terroryzmu. Dziś nikt już nie uważa go za zjawisko lokalne. Terroryzm ma
charakter globalny. Proszę zwrócić uwagę, że to, co się stało 11 września,
to był akt wojny, operacja militarna. Po pierwsze, równolegle zaatakowano
ważne cele. Po drugie, akcja wymagała przygotowań logistycznych i
organizacyjnych na dużą skalę.

G: Nie brakuje krajów - czy też wpływowych grup w różnych
krajach - które chętnie podkopałyby pozycję USA. Czy 11 września to
nie początek zmasowanego ataku na jedyne supermocarstwo? Czy nie formuje się
coś w rodzaju nieformalnej międzynarodówki antyamerykańskiej?

- Jeśli na świecie jest tylko jedno supermocarstwo, to oczywiście inne
państwa z aspiracjami regionalnymi będą próbowały grać przeciwko niemu.
Pytanie tylko, według jakich zasad będą to czynić. Czy tradycyjnie, budując
koalicje według klasycznych zasad polityki zagranicznej, czy też będą
tworzyć nieformalne koalicje państw i podziemnych grup terrorystycznych?

    A9.

Czy więc Saddam Husajn, by utrzymać się u władzy albo narzucić innym
swoje zasady, będzie współpracował z al Kaidą lub innymi organizacjami
terrorystycznymi? Jeśli tak, to rzeczywiście zapoczątkowałby nowy sposób
uprawiania polityki międzynarodowej. Na razie jednak - i to jest dylemat
prezydenta Busha - nie ma dowodów na tak pojmowane powiązania Husajna z al
Kaidą.

G: Zostawmy terroryzm. Jakie procesy wewnętrzne mogą zagrozić stabilności
USA?

- Przed atakiem z 11 września można było mówić o groźbie fragmentaryzacji,
swego rodzaju "bałkanizacji" społeczeństwa amerykańskiego. Jesteśmy bowiem
świadkami szybkiego wzrostu populacji wśród mniejszości etnicznych i
rasowych. Latynosi - największa grupa mniejszościowa - liczą dziś 34 mln i
jak się szacuje, w połowie XXI w. stanowić będą 30-35 proc. mieszkańców USA.
Jakie będą tego konsekwencje? Można się tylko domyślać.

Pamiętajmy, że Amerykanie nie są narodem historycznym, lecz państwowym.
Innymi słowy, tym, co integruje społeczeństwo, nie są wspólne tradycje - bo
każda grupa etniczna odwołuje się do innych doświadczeń - lecz wolności i
prawa zapisane w konstytucji USA. Proszę zauważyć, że 11 września,
paradoksalnie, powstrzymał proces erozji, jednocząc wszystkie nacje wokół
instytucji państwowych i samego państwa. Samoloty uderzające w wieże World
Trade Center i Pentagon uderzyły w coś, co było symbolem wszystkich
Amerykanów bez względu na nację, z którą się identyfikują. Al Kaida wybrała
cel najgorszy z możliwych.
 
    A10. 

G: A co powinna wybrać?

- Odmawiam odpowiedzi. Nie chcę czuć oddechu agentów FBI na plecach. A
mówiąc serio, terroryści popełnili kolosalny błąd. Sądzili, że spektakularne
zniszczenie WTC na oczach dziesiątków milionów ludzi podkopie zaufanie do
państwa amerykańskiego. Ten cios stał się jednak dla Amerykanów sygnałem do
powszechnej mobilizacji. Gdyby al Kaida chciała skutecznie ugodzić USA,
powinna była zaatakować te obszary, gdzie już wcześniej ujawniła się
dezintegracja wewnętrzna. Mam na myśli np. uderzenie wymierzone w grupy
mniejszościowe - obojętnie, czy pojmowane w kategoriach etnicznych,
rasowych, czy religijnych.

G: Amerykanie nie zapomnieli o 11 września, od paru miesięcy mają jednak
nowy powód do obaw. Afery Enronu i WorldComu wywołały panikę wśród
milionów ludzi, którzy powierzyli swe oszczędności funduszom inwestycyjnym.

- Amerykański biznes nigdy nie operował według czystych reguł gry. Z
czasem jednak obywatele i państwo potrafili wyciągać wnioski. Po każdym
kryzysie, krachu, aferze wprowadzano nowe zabezpieczenia systemowe. Gdy na
początku XX w. lokalny bank ogłaszał bankructwo, jego klient wysyłał
telegram do rodziny i wspólników, co wywoływało panikę finansową. Uporano
się z tym, tworząc w 1913 r. system 12 wielkich banków, które gwarantują
wypłacalność banków lokalnych. Federalny System Rezerw, gdyż o nim tu mowa,
funkcjonuje z powodzeniem do dnia dzisiejszego.

    A11. 

Kryzys z 1929 r. nieprzypadkowo zaczął się na nowojorskiej giełdzie,
gdzie nie obowiązywały żadne zabezpieczenia. Panicznego spadku cen akcji nie
dało się zatrzymać, gdyż nie było prawnej podstawy do zamknięcia giełdy.
Proszę zauważyć, że jedną z pierwszych decyzji podjętych 11 września było
zamknięcie Wall Street.

G: W przypadku Enronu czy WorldComu istniał mechanizm zabezpieczający przed
"kreatywną księgowością".

- Co więcej, to on właśnie doprowadził do tego, co się stało. To
przecież firmy audytorskie, które powinny stać na straży rachunkowości firm,
również okazały się winne. W USA pojawił się więc kryzys zaufania, a
Amerykanie mają szczególną zdolność do przekształcania takich kryzysów w
powszechną panikę.

    A12. 

Zwracał na to uwagę np. znany dziennikarz BBC Gavin Esler, który
podróżował w latach 90. po Stanach Zjednoczonych. Swoje refleksje na temat
stanu społeczeństwa amerykańskiego zaprezentował w książce o bardzo
charakterystycznym tytule: "The United States of Anger". Analizował w niej
m.in. lęki społeczne, obsesje, skłonność do wiary w spiski. Zaprezentował
np. zjawisko znane pod nazwą fed scare - strach przed rządem federalnym.

Lęki społeczne w USA nie są czymś nowym. W minionym stuleciu pierwsza
wielka panika wybuchła tuż po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Nazwano
ją później red scare - strach przed czerwonym. Amerykanie obawiali się, że z
Europy przypłyną do Stanów komuniści, trockiści, anarchiści i doprowadzą do
rewolucji w tym kraju. Były też i realne powody, by tak sądzić - w ciągu
zaledwie trzech miesięcy 1919 r. dokonano około 30 zamachów terrorystycznych
na funkcjonariuszy państwowych. Panikę wzmagał fakt, że bomby przesyłano
pocztą, a zatem poprzez instytucję zaufania publicznego.

Drugi poważny lęk społeczny pojawił się w okresie maccarthyzmu, a zatem
na przełomie lat 40. i 50. W latach 90., po upadku komunizmu, zniknął strach
przed zagrożeniem ze strony światowego systemu komunistycznego. Coraz
większego znaczenia zaczął zaś nabierać fed scare. Pożywką dla niego były
teorie głoszące, że każdym obywatelem amerykańskim interesuje się co
najmniej dziesięć agencji federalnych, że rząd wspiera rozwój internetu, by
kontrolować informacje, które przesyłają sobie obywatele. W latach 90. ten
strach przed rządem ujawniał się w popularności różnych teorii spiskowych -
np. że rząd wiedział o planowanym ataku na Pearl Harbor, ale nic nie
uczynił, by do niego nie dopuścić, gdyż chciał wciągnąć społeczeństwo do
wojny. Za zamachem na prezydenta Johna Kennedy'ego miała stać jakaś siatka,
a rząd ukrywa ten fakt, i tak dalej...

Otóż 11 września wygasił - przynajmniej na razie - emocje
antyrządowe.

G: Teorie spiskowe zostały odłożone na półkę?

- Pojawiają się nadal, ale śladowo, biorąc pod uwagę skalę społecznej
akceptacji dla rządu federalnego. Lecz przecież jedna z teorii dotyczących
groźby wybuchu epidemii wąglika głosiła, że wirusa rozsyła w listach
amerykański naukowiec. Żaden konspirator zewnętrzny, żadna al Kaida, tylko
amerykański uczony. Szeptano też, że przed 11 września do administracji
Busha dotarły informacje o planowanym zamachu, ale rząd zignorował je, gdyż
atak pozwolił wyciszyć niekorzystne nastroje związane z nadchodzącą recesją
w gospodarce.

    A13.

G: Czy dziś w USA toczy się debata podobna do tej z końca lat 80., gdy Paul
Kennedy pisał swoją książkę?

- Nie. Kiedy prezydent Bush obejmował władzę na początku 2001 r., Stany
Zjednoczone dysponowały dużą nadwyżką budżetową. Po 11 września ta nadwyżka
została skonsumowana przez wojnę z terroryzmem. Kongres natychmiast przyznał
Bushowi 40 mld dol., choć prezydent prosił tylko o 20 mld.

Jeśli dojdzie do wojny z Irakiem, jej koszt wyniesie w wariancie
optymistycznym 35 mld dol., w pesymistycznym - 200 mld dol. Tyle trzeba
będzie wydać w sytuacji, gdy nie ma już nadwyżki budżetowej, a dochody
państwa spadły, ponieważ w maju zeszłego roku Kongres zgodnie z inicjatywą
prezydenta Busha obniżył podatki.

Dlaczego o tym mówię? Bo wskutek pogłębiającego się deficytu budżetowego
Stany Zjednoczone mogą utracić nieograniczone dotąd możliwości swobodnych
działań na arenie międzynarodowej. Marginalizowany jest także problem
pogłębiającego się deficytu handlowego USA, który w 2000 r. wyniósł już 436
mld dol. Wśród ekonomistów, politologów, historyków, wojskowych nie toczą
się dyskusje, czy Ameryka nie sięga kresu swojej mocarstwowości, ale
przeciwnie - czemu powinien służyć uzyskany status hipermocarstwa. 

Tymczasem warto pamiętać, że wraz z rozwojem technicznym, technologicznym
i cywilizacyjnym oraz pogłębiającym się stopniem komplikowania się
stosunków społecznych w Stanach Zjednoczonych rosła nie tylko ich
przewaga nad innymi krajami, ale także wrażliwość na nowe impulsy rozwojowe
(narodziny e-gospodarki) lub zagrożenia (atak terrorystyczny z 11 września
2001 r.). W efekcie, paradoksalnie, malał stopień przewidywalności zmian
zachodzących w USA. Wziąwszy pod uwagę tylko minioną dekadę, wystarczy
powiedzieć, że w ciągu kilku lat można było zlikwidować narastający
dziesięcioleciami deficyt budżetu państwa, i w jeszcze krótszym, gdyż
niecałego roku, ponownie wejść w fazę deficytu budżetowego. Refleksem tych
szybko zachodzących zmian były także wspomniane wcześniej skrajne oceny
dotyczące przyszłości Stanów Zjednoczonych - od pesymistycznych
formułowanych przed z górą dziesięciu laty do superoptymistycznych
kreowanych obecnie. Jeśli zatem spojrzeć i z tej perspektywy na możliwości
rozwojowe Stanów Zjednoczonych, okaże się, że długoterminowe prognozy
są nawet w przypadku tego kraju obciążone coraz większym ryzykiem
popełnienia błędu. W rezultacie stwierdzenia, że Stany Zjednoczone pozostaną
hipermocarstwem - za lat kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt czy cały wiek XXI
- mogą być równie prawdziwą, co i fałszywą prognozą.

     A14. 

===============================================================

Prof. dr hab. Krzysztof Michałek - były dyrektor Ośrodka Studiów
Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego (w latach 1995-99); obecnie
profesor w Instytucie Historycznym tej uczelni i prodziekan Wydziału Nauk
Politycznych Wyższej Szkoły Humanistycznej w Pułtusku 
 
Z Krzysztofem Michałkiem rozmawiają Tomasz Kwaśniewski i Wojciech
Cieśla.