KRYZYS JAK BRAZYLIJSKA TELENOWELA O anatomii kryzysu gospodarczego w krajach Ameryki Łacińskiej pisze Witold Gadomski. --------------------------------------------------------------------- Twórcy latynoskich oper mydlanych nie zadają sobie wiele trudu. Trzy-cztery schematy powtarzają się na okrągło, zmieniają się tylko aktorzy. A mimo to różne "Esmeraldy" i "Fiorelle" przykuwają uwagę milionów widzów, także w Polsce. Scenariusz kryzysów finansowych ma równie monotonną dramaturgię. Dymisja ministra gospodarki, gwałtowny spadek kursu waluty, paniczna ucieczka inwestorów, zamieszki uliczne, akcja ratunkowa organizowana przez Stany Zjednoczone i międzynarodowe instytucje finansowe. W 1994 roku był Meksyk, w 1998 - Brazylia, w 2001 - Argentyna. Dziś kryzysem ogarnięta jest większość krajów Ameryki Południowej.W gruncie rzeczy należałoby mówić o kryzysie permanentnym, który wybucha w coraz to innym miejscu. Także przyczyny są te same - potężne zadłużenie odziedziczone po poprzednich dekadach, uzależnienie od kapitału zagranicznego (również spekulacyjnego), niestabilny system polityczny, silne wpływy ruchów populistycznych domagających się ochrony rynku wewnętrznego i ingerencji państwa w gospodarkę. Zgubiona dekada W minionym stuleciu w krajach Ameryki Południowej do władzy dochodzili na przemian skrajnie populistyczni politycy i junty wojskowe. Jeśli coś łączyło te rządy, to obcesowy stosunek do praw człowieka i norm demokracji, potężna korupcja, a także skłonność do kosztownych, czasem szaleńczych eksperymentów w gospodarce. W końcu lat 80. przez kontynent przeszła fala przemian przypominająca "aksamitne rewolucje" w Europie Środkowej. We wszystkich krajach odbywały się wybory, które wygrywali ludzie wierzący w demokrację i wolny rynek. Większość państw latynoskich w polityce gospodarczej przyjęła - przynajmniej jako zasadę - standardy zwane "Konsensusem waszyngtońskim". Chodzi tu o normy zalecane przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy, których centrale mieszczą się w Waszyngtonie. Skutki reform podjętych przez nowe, cywilne rządy demokratyczne nie były jednoznacznie pozytywne, ale w porównaniu z poprzednimi dekadami - nacjonalizacji, protekcjonizmu, wysokiej inflacji i ograniczenia wymienialności pieniądza - rezultaty były nie do pogardzenia. W ciągu dekady PKB Brazylii wzrósł o jedną trzecią, Argentyny o połowę, Chile dwukrotnie. Inflacja została opanowana we wszystkich krajach prócz Ekwadoru. Dziś te sukcesy bledną wobec trudności, jakie piętrzą się przed Ameryką Łacińską. Właściwie wszędzie poza Chile gospodarki pogrążone są w kryzysie, a struktury państwowe w chaosie i niepewności. W Peru mimo niezłych wyników gospodarczych poparcie dla prezydenta Alejandra Toledo jest dziś znacznie mniejsze niż przed rokiem, gdy obejmował swój urząd. W czerwcu w położonym na południu kraju mieście Arequipa doszło to potężnych demonstracji przeciw planom prywatyzacji dwóch lokalnych elektrowni. Protestujący obawiali się zwolnień z pracy i podniesienia cen energii. W Boliwii na początku sierpnia Evo Morales - krytyk gospodarki rynkowej powiązany z baronami kokainowymi - nieznacznie tylko przegrał wybory z popieranym przez USA Gonzalem Sanchezem de Lozada. W Paragwaju w lipcu rząd proklamował stan wyjątkowy po krwawych demonstracjach przeciw prezydentowi Luisowi Gonzalesowi Macchi, którego administrację oskarżaon o doprowadzenie do katastrofy gospodarczej i korupcję. Wcześniej demonstranci uniemożliwili prywatyzację państwowej firmy telekomunikacyjnej. Podobnie stało się w Ekwadorze - pod wpływem demonstracji rząd wycofał się z planów sprzedaży 17 elektrowni. Dwie największe gospodarki Ameryki Południowej - Brazylia i Argentyna - pogrążone są w kryzysie, ciągnąc w dół kraje sąsiednie. W Brazylii zbliżają się wybory i po raz kolejny startuje w nich przywódca związkowców, populista Luiz Ignácio Lula da Silva. Kilka razy przegrał. Tym razem może być inaczej, gdyż wśród wyborców dominują nastroje antyrynkowe. Brazylia, która w ciągu dekady stała się dziesiątą potęgą gospodarczą świata, nie potrafi ograniczyć bijącego w oczy ubóstwa. W dodatku wciąż balansuje na krawędzi krachu finansowego. W styczniu Argentyna ogłosiła niewypłacalność swego długu publicznego szacowanego na 141 mld dol. Była pierwszym krajem tego regionu, który nie doczekał się pomocy. W tym roku jej gospodarka skurczy się o kilkanaście procent, a politycy z Buenos Aires wciąż pielgrzymują do Waszyngtonu, prosząc o wsparcie. Dostają tylko słowa współczucia i zachęty, by prowadzili rozsądną politykę ekonomiczną. W latynoskiej Szwajcarii 23 lipca do dymisji podał się Alberto Bension, urugwajski minister gospodarki cieszący się opinią twardego zwolennika gospodarki rynkowej. W ostatnich miesiącach wywierali nań silną presję politycy ze współrządzących partii - Colorado i Narodowej. Zarzucano mu, że zbyt rygorystyczna polityka budżetowa i pieniężna doprowadziła do recesji trwającej już trzeci rok z rzędu. W zeszłym roku PKB spadł aż o 3 proc. Inwestorzy zagraniczni i miejscowi bankierzy uznali dymisję Bensiona za zapowiedź rozluźnienia polityki fiskalnej i przyspieszyli wycofywanie kapitału z zagrożonego kraju. Rezerwy walut zagranicznych, wynoszące w styczniu 3 mld dol., w końcu lipca spadły poniżej 1 mld. Gdy 20 czerwca rząd upłynnił kurs peso, pieniądz zaczął tracić na wartości. Po dymisji ministra poleciał na łeb, na szyję. W styczniu za dolara płacono 17 pesos, w końcu lipca - 35. Urugwaj jak większość krajów latynoskich jest mocno zadłużony. Jego dług zagraniczny wynosi przeszło 8 mld dol., co wydaje się błahostką wobec 236 mld dol. długu Brazylii i 132 mld Argentyny, tyle że Urugwaj liczy zaledwie 3,3 mln mieszkańców i ma adekwatny do tej liczby produkt i eksport. Spadek wartości peso o ponad połowę oznacza, że koszt obsługi długu gwałtownie rośnie, a płacić za to będą budżet państwa (czyli podatnicy) oraz prywatne firmy i banki, które pożyczały pieniądze za granicą. 24 lipca pojawiła się informacja, że Banco Central del Uruguay prowadzi dochodzenie w sprawie nielegalnego transferu kapitału z Banco Commercial - największego banku komercyjnego. To wywołało panikę. W kolejkach do banków i bankomatów ustawili się drobni ciułacze. Niektórzy analitycy oceniają, że od początku roku z banków urugwajskich wycofano 40 proc. depozytów. Pod koniec lipca codziennie wycofywano ok. 100 mln dol. Wszyscy pamiętali Argentynę, gdzie rząd najpierw zablokował konta bankowe, a następnie uwolnił kurs peso, w wyniku czego rodzimy pieniądz szybko stracił wobec dolara trzy czwarte swej wartości. Sytuacja Urugwaju była z wielu powodów inna. Kraj jest niewielki (przez co łatwiej przyjść mu z pomocą), nieźle rozwinięty, ludność wykształcona, system bankowy dobrze rozwinięty i dotychczas stabilny. Waluta miała kurs stały, ale nie była tak silnie powiązana z dolarem jak argentyńska. Urugwaj nazywano nawet - oczywiście z przesadą - "latynoską Szwajcarią". Teraz w tej "Szwajcarii" zaczęły się dziać rzeczy do złudzenia przypominające Argentynę. Skoro system finansowy i bankowy sąsiada w jednej chwili się rozpadł, nasz również nie wytrzyma - myśleli mieszkańcy Montevideo, stojąc w kolejkach przed bankami. Bankowcy wiedzą, że takie myślenie to gwarantowany przepis na kryzys, nawet jeśli nie ma żadnych innych ku temu przesłanek. Następcą Bensiona został Alejandro Atchugarry, 50-letni adwokat znany raczej jako zakulisowy gracz i bliski współpracownik prezydenta Jorge Battle'a niż jako ekonomista. Politykom się podoba, finansistom mniej. "Atchugarry to lider z najwyższej półki" - zachwycał się Luis Lacalle, szef Partii Narodowej. "Zastąpienie Bensiona przez Atchugarry'ego to dla rynków finansowych sygnał, że sytuacja gospodarcza jest naprawdę poważna" - stwierdził Gabriel Oddone, ekonomista z urugwajskiego Centro de Investigaciones Economicas. Nowy minister gospodarki miał dwa pomysły - zamknięcie banków i wystąpienie o pomoc do organizacji międzynarodowych. 30 lipca po naradzie z bankowcami prezydent oświadczył, że banki zostają zamknięte na sześć dni, a wypłaty z bankomatów będą ograniczone o połowę. Również giełda została czasowo zamknięta. Niektórym bankom oskarżonym o łamanie zasad obrotu giełdowego grozi likwidacja; działalność dwóch już została zawieszona. Zamknięcie banków wywołało kilkudniowe zamieszki. Podpalano samochody, rabowano sklepy, wybijano szyby w bankach i biurach korporacji międzynarodowych. Po otwarciu banków powrócił spokój, lecz pod kasami kłębiły się tłumy ludzi niewierzących, że kryzys już minął. "Robimy wszystko, co w naszej mocy, by wypełniać zobowiązania w stosunku do naszych wierzycieli" - zapewniał Atchugarry. "Wszystko" oznaczało w tym wypadku: prosimy rząd Stanów Zjednoczonych, MFW i Bank Światowy o specjalną linię kredytową. Przedstawiciele Urugwaju natychmiast wyjechali do Waszyngtonu. Za winy nieswoje Urugwaj leży pomiędzy dwoma kolosami - Brazylią, na którą przypada 40 proc. produktu Ameryki Południowej, i Argentyną mającą potencjał o połowę mniejszy niż Brazylia. Komentatorzy podkreślają, że "latynoska Szwajcaria" wpadła w kłopoty nie z własnej winy. W marcu 1991 r. Urugwaj, Argentyna, Brazylia i Paragwaj podpisały Traktat Mercosur, w którym zobowiązały się do tworzenia wspólnego rynku dóbr, usług i czynników produkcji oraz znoszenia ceł w handlu. Tym samym związały się jeszcze silniej niż poprzednio - na dobre, a częściej na złe. Są jak kostki domina - gdy jedna się przewraca, upadają też inne. Kryzys argentyński był konsekwencją problemów finansowych Brazylii. Ten ostatni kraj w styczniu 1999 r. uwolnił swą walutę (real) i dopuścił do jej deprecjacji. Argentyńskie peso było stabilne, więc ceny towarów eksportowanych do Brazylii relatywnie wzrosły. To z kolei prowadziło do spadku eksportu i pogłębiania deficytu w bilansie płatniczym Argentyny. Recesja, jaką przeżywa od kilku lat Argentyna, musiała uderzyć w malutkiego sąsiada. To jedna z przyczyn gospodarczych kłopotów Urugwaju. Jeszcze większym problemem jest niepokój na rynkach finansowych wywołany niewypłacalnością Argentyny i balansowaniem Brazylii na krawędzi kryzysu. W urugwajskiej gospodarce ważną rolę odgrywają usługi - handlowe, turystyczne, hotelarskie, finansowe, ubezpieczeniowe - które dają ponad 50 proc. PKB. Z usług tych korzysta wielu cudzoziemców, głównie z Argentyny i innych państw Ameryki Łacińskiej. Gdy jednak w sąsiednich krajach z całą mocą ujawnił się kryzys finansowy, klienci zaczęli unikać także "latynoskiej Szwajcarii". W ostatnim roku wielu Argentyńczyków przeniosło swe oszczędności do banków urugwajskich. Gdy tylko pojawiły się pierwsze oznaki niepokojów, postanowili je wycofać i ulokować w bardziej bezpiecznych miejscach, np. w bankach na wyspach karaibskich, gdzie obowiązują bardzo liberalne przepisy podatkowe. Od czasu kryzysu finansowego, który przed pięciu laty szalał na wielu rynkach wschodzących, wiadomo, że dla niestabilnego kraju kluczową sprawą jest sposób określania kursu walutowego. Modny stał się pogląd - głoszony m.in. przez Jeffreya Sachsa (teoretyka transformacji, w latach 80. eksperta ekonomicznego rządu Boliwii) - że najbezpieczniejszy jest kurs płynny lub też kurs bardzo silnie związany z mocną walutą poprzez mechanizm tzw. izby walutowej (currency board). To ostatnie rozwiązanie przyjęła Argentyna. Gdy splajtowała, powszechnie uznano, że stało się tak właśnie z powodu zbyt sztywnej waluty. Urugwaj przez długi czas utrzymywał stabilny pieniądz, którego kurs gwarantowany był przez bank centralny. W czerwcu Bension i prezes banku centralnego Julio de Brun postanowili kurs upłynnić. Miało to zabezpieczyć przed kryzysem, gdyż bank nie musiał teraz sprzedawać rezerw walutowych dla podtrzymania kursu peso. Ale decyzja owa tak bardzo zaniepokoiła inwestorów, że kurs natychmiast się załamał. Urugwaj postąpił zgodnie z zaleceniami głoszonymi m.in. przez Sachsa. W styczniu 1999 r. Brazylia zrobiła to samo - uwolniła kurs waluty. Doprowadziło to do deprecjacji reala, pozwoliło jednak na wyraźną obniżkę stóp procentowych. Tym razem było inaczej. Żaden kraj nie może bezkarnie pozwolić na spadek wartości swego pieniądza o połowę. Musi to bowiem doprowadzić do inflacji, a przede wszystkim do niewypłacalności wielu firm i banków. Ci, którzy zaciągnęli kredyty w walutach obcych, mają dziś poważne kłopoty. 3 sierpnia minister Atchugarry przedstawił plan przywrócenia porządku w sektorze bankowym. Część depozytów w dwóch największych bankach państwowych (w sumie 2,2 mld dol.) ma być zamrożona na trzy lata. Będą one oprocentowane, a państwo gwarantuje utrzymanie ich wartości. Rząd zmniejszył wydatki budżetowe o 260 mln dol., czego żądał MFW w zamian za pomoc, która może wynieść 2,8 mld dol. Wcześniej 1,5 mld dol. obiecał amerykański sekretarz skarbu Paul O'Neill. Bank Światowy dorzucił 300 mln. Wskaźniki gospodarcze Urugwaju na ten rok są wyjątkowo ponure - inflacja 40 proc., deficyt budżetu 3,5 proc., produkcja spadnie aż o 11 proc. Wydaje się, że w przyszłym roku może być już tylko lepiej. Spadek wartości peso może ożywić eksport, jak to się stało przed kilku laty w Rosji, a wcześniej w Azji Wschodniej. Tylko czy ktoś teraz uwierzy w stabilność banków "latynoskiej Szwajcarii"? Wieczne kłopoty Urugwaj jest zbyt mały, by ktoś na świecie poważnie się nim przejmował. Co innego Brazylia - dziesiąta potęga gospodarcza świata, której PKB dwukrotnie przewyższa produkt Rosji. Przed trzema laty Brazylia i Rosja dojrzewały wspólnie do kryzysu, którego przyczyną było wysokie zadłużenie i spadek zaufania inwestorów przerażonych falą kryzysów na rynkach wschodzących. W sierpniu 1998 r. Rosja przestała spłacać długi. Brazylię uratowała pomoc międzynarodowa, którą kraj ten zawdzięczał wiarygodnej polityce prezydenta Fernanda Henrique Cardoso, autora sukcesu gospodarczego. 14 stycznia 1999 r. uwolniono kurs reala, co doprowadziło do jego spadku aż o 48 proc. Dewaluacja pozwoliła obniżyć bardzo wysokie stopy procentowe i przyczyniła się do przywrócenia równowagi w handlu zagranicznym. Cardoso udało się wymusić dyscyplinę budżetową; jednocześnie Brazylia dostała pokaźny zastrzyk pomocy ze Stanów Zjednoczonych i MFW (ponad 40 mld dol.). Wszystko to pozwoliło uniknąć katastrofy. Nawet w fatalnym roku 1999 zanotowano niewielki wzrost gospodarczy i niską inflację. Rok później panowała już euforia. Wzrost sięgnął 4,5 proc., a do kraju napłynęło przeszło 30 mld dol. inwestycji bezpośrednich. Brazylia kwitła, a Argentyna więdła, gdyż jej produkty stawały się niekonkurencyjne wobec brazylijskich. Pozostał jeden kłopot, za to olbrzymi - Brazylia jest najbardziej zadłużonym krajem świata. Dług publiczny przekracza 236 mld dol., a prywatny (zaciągnięty przez firmy i banki) sięga 120 mld. Obsługa tego długu w 1999 r. kosztowała więcej niż wpływy z eksportu. W zeszłym roku sięgnęła 80 proc. eksportu, w tym roku znów przekroczy 100 proc. Obsługa długu kosztuje coraz więcej na skutek spadku wartości reala. W roku 1994, gdy real po raz pierwszy wyszedł spod prasy drukarskiej, wart był jednego dolara. W 1999 r. za dolara trzeba było zapłacić 1,79 reala, na początku tego roku - 2,37, a dziś - 3,20. Od początku roku real stracił więc w stosunku do dolara prawie jedną czwartą swej wartości. Dodajmy znikome rezerwy walut zagranicznych - jakieś 36 mld dol. Niewiele więcej, niż ma Polska, kraj dużo mniejszy od Brazylii i znacznie mniej zadłużony. W kwietniu dług brazylijski był na rynkach światowych wart 86 centów za dolara, dziś tylko 51 centów. Dopóki latynoski kolos nie obniży swego zadłużenia zagranicznego lub nie zwiększy rezerw, wciąż będzie balansował na linie. Znalazł się bowiem w sytuacji mocno zadłużonej firmy. Taka firma może zwiększać produkcję, przynosić zyski, ale jest niezwykle wrażliwa na to, co się dzieje na zewnątrz - na kursy walut, stopy procentowe, nastroje inwestorów. W każdej chwili może się wywrócić. Brazylia jest zależna od napływu zagranicznego kapitału - inwestycji bezpośrednich, ale też kapitału spekulacyjnego. Bez zasilania z zewnątrz real musi gwałtownie tracić na wartości. Tymczasem w 2001 r. inwestycje bezpośrednie skurczyły się prawie o połowę, w tym roku będzie jeszcze gorzej. Kapitał spekulacyjny - napływający do banków, na rynek obligacji i na giełdę w Sao Paulo - też zaczął się wahać. Inwestorzy boją się zapowiedzianych na październik wyborów prezydenckich. W połowie sierpnia sondaże wskazywały, że José Serra - kandydat rządowy, główny zwolennik kontynuowania dotychczasowej polityki gospodarczej - może liczyć na 11 proc. głosów. W rankingach prowadzą dwaj populiści - Luiz Ignácio Lula da Silva powszechnie znany jako Lula (35 proc.) i Ciro Gomes (32 proc.) - polityk o dosyć nieokreślonym programie. Lula otwarcie występuje przeciw "Konsensusowi waszyngtońskiemu", globalizacji, rozszerzeniu układu NAFTA (strefy wolnego handlu w Ameryce Północnej) na kraje latynoskie. Opowiada się za ochroną rynku wewnętrznego i wzrostem wydatków socjalnych. Po dojściu do władzy prawdopodobnie ogłosiłby jednostronne zawieszenie spłaty długów. Zwycięstwo Luli może przekreślić wysiłki Cardoso na rzecz włączenia gospodarki brazylijskiej w obieg światowy. Na korzyść populisty działa jednak fakt, że sukcesy Brazylii nie prowadziły do spadku ubóstwa. Co czwarty mieszkaniec tego kraju ma dochody dzienne poniżej dwóch dolarów. Na rzecz Luli działa też zmęczenie reformami i rosnące - nie tylko w Brazylii, lecz na całym świecie - nastroje antykapitalistyczne. Zresztą Lula jest jak samosprawdzająca się prognoza. Perspektywa jego dojścia do władzy sprawia, że inwestorzy drżą, real idzie w dół, a kryzys finansowy i niewypłacalność państwa stają się coraz bardziej realne. Jeżeli w najbliższych tygodniach wybuchnie kryzys, Lula na pewno wygra - a wtedy... to dopiero będzie kryzys. Waszyngtońska odsiecz Krach w państwie liczącym 170 mln ludzi, złączonym dziesiątkami więzów z USA, musiał zaniepokoić polityków w Waszyngtonie. Przed trzema laty Republikanie ostro krytykowali administrację prezydenta Clintona za zbyt hojną pomoc dla zagrożonych krajów latynoskich (i innych). Teraz nie mieli wątpliwości, że krajom tym potrzebny jest pakiet ratunkowy. W pierwszych dniach sierpnia amerykański sekretarz stanu Paul O'Neill odwiedził Brazylię, Argentynę i Urugwaj. Jednocześnie toczyły się negocjacje na temat pomocy dla Brazylii. Pod koniec lipca do Waszyngtonu przybyli Amaury Bier, wysoki urzędnik brazylijskiego ministerstwa finansów, i Ilan Goldfajn, dyrektor departamentu polityki pieniężnej w banku centralnym. Wcześniej minister finansów Pedro Malan odbył rozmowę telefoniczną z Horstem Koehlerem, dyrektorem zarządzającym MFW. Już 9 sierpnia Koehler mógł oficjalnie poinformować o wynikach rozmów. Poza kredytem wynegocjowanym w roku ubiegłym (15,2 mld dol.) Brazylia może liczyć na nową linię kredytową w wysokości 30 mld dol., z czego 80 proc. do wykorzystania w roku przyszłym. Dodatkowo MFW zgodził się na obniżenie rezerw walutowych Brazylii, co daje kolejne 10 mld dol. W sumie Brazylia otrzymała największy pakiet ratunkowy w historii MFW. Wprawdzie kilka krajów przyjęło w ostatnich latach większą pomoc - Meksyk 50 mld dol. (w 1995 r.), Korea Południowa 58 mld (w 1997 r.), Brazylia 41 mld (w 1998 r.) - ale za każdym razem były to pieniądze "składkowe", pochodzące w części od rządu USA i innych bogatych krajów. Tym razem chodzi o bezpośrednią pomoc MFW. Rzecz zasługuje na uwagę, tym bardziej że Argentynie, która również stara się o pomoc, na razie nie zaoferowano niczego. Niektórzy komentatorzy uważają, że pomoc MFW dla Brazylii (wsparta przez George'a W. Busha) ma na celu zwiększenie szans wyborczych kandydata centrowego, przychylnie nastawionego do reguł rynkowych. Arminio Fraga, prezes banku centralnego Brazylii, stwierdził w oficjalnym oświadczeniu, że jest przekonany, iż wszyscy liczący się kandydaci na prezydenta będą honorować porozumienie z MFW. Jest to jednak tylko zaklinanie rzeczywistości. Lula i Gomes już je skrytykowali. Lula wyraził wprawdzie pewne zadowolenie, że do porozumienia doszło, ale ma zastrzeżenia do szczegółów - a te są najważniejsze. Rynek przyjął porozumienie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony ceny brazylijskich obligacji i kursy akcji wzrosły, a Bovespa (indeks giełdy w Sao Paulo) zwyżkował w ciągu dnia o ponad 4 proc., z drugiej strony 19 sierpnia Moody's Investors obniżył notę dla brazylijskiego długu - z B2 na B1. Moody's to (obok Standard & Poor's) najważniejsza na świecie agencja ratingowa. Od wystawionej przez nią oceny wiarygodności zależy to, jak wysokie oprocentowanie zapłaci za kredyt dany kraj, bank czy korporacja. Obniżenie oceny oznacza, że koszt obsługi brazylijskiego długu jeszcze wzrośnie, a inwestorzy jeszcze mniej chętnie nabywać będą obligacje. Taki będzie skutek doraźny. Skutek dalekosiężny może być dużo groźniejszy. Odsiecz MFW odroczy kryzys na kilka miesięcy, ale wkrótce może on wybuchnąć z nową siłą. Nie rozwiązano bowiem problemu najważniejszego, jakim jest zadłużenie Brazylii. Porozumienie zawarte z MFW ostro skrytykował George Soros w artykule przedrukowanym przez wiele gazet na całym świecie. Stwierdził, że Brazylia nie będzie w stanie spełnić narzuconych jej warunków, gdyż ciężar spłaty długu przekracza jej możliwości. Rentowność obligacji, jakimi kraj ten finansuje swe zadłużenie, wynosi 22 proc. Oznacza to, że właściciel obligacji po roku odsprzedaje je rządowi Brazylii z 22-proc. zyskiem. W zamian za udzieloną pomoc MFW postawił warunek, aby przyszłoroczny budżet został skonstruowany w taki sposób, by umożliwić obsługę długu, a jednocześnie nie powodować nadmiernego deficytu. Jednak zdaniem Sorosa gdyby nawet rząd poważnie obciął wydatki bieżące, a podatki przeznaczył na spłatę długu, to i tak Brazylia nie wyrwie się z błędnego koła - przy tak drogich obligacjach. Gdyby kraj rozwijał się w tempie 4 proc. rocznie - co obecnie jest mało prawdopodobne - udział długu w stosunku do PKB rósłby, a nie malał! Krótko mówiąc, Brazylia wpadła w pułapkę zadłużenia i nie wykaraska się z niej o własnych siłach. Skąd się biorą tak wysokie stopy procentowe obciążające dług Brazylii i innych państw latynoskich? Z braku zaufania. W Brazylii, Argentynie, Urugwaju czy Kolumbii może się zdarzyć wszystko. To nie są kraje, których rozwój polityczny i gospodarczy daje się przewidywać tak jak krajów Europy czy Ameryki Północnej. Pozwolę sobie na małą dygresję. Polska jest już na szczęście po drugiej stronie przepaści. Nawet dziś, gdy nasza gospodarka ma się słabo, a budżet jest w głębokim deficycie, rentowność bonów skarbowych, którymi rząd finansuje dług publiczny, spadła poniżej 8 proc. Według Sorosa jedynym wyjściem jest udzielenie Brazylii kredytu, który kosztowałby nie więcej niż 10 proc. rocznie. Dopiero wtedy pojawi się szansa na stopniowy spadek zadłużenia. Soros już w 1998 r. przyłączył się do rosnącej grupy przeciwników "Konsensusu waszyngtońskiego" krytykującej politykę MFW wobec państw zadłużonych. W grupie tej jest także Joseph Stiglitz, ubiegłoroczny laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. Stiglitz twierdzi, że MFW nie potrafi się uporać z problemem niestabilnych kursów walutowych, które wahają się na skutek napływów i odpływów kapitału z tzw. rynków wschodzących. O dziwo, dla Brazylii Stiglitz kreśli scenariusz optymistyczny. Pisze: "Współczynnik brazylijskiego długu publicznego do PKB jest umiarkowany - korzystniejszy niż w USA po dojściu do władzy Billa Clintona, o wiele lepszy niż w Japonii i kilku krajach europejskich. (...) W ostatnich latach Brazylia stworzyła pełną życia demokrację z silną gospodarką. Zasługuje na zaufanie zarówno inwestorów, jak i przywódców politycznych. (...) W sprawach najważniejszych panuje w tym kraju zgoda przedstawicieli szerokiego spektrum politycznego, w tym wszystkich liczących się kandydatów na fotel prezydencki". Słowa te musiały podnieść na duchu brazylijskich polityków i finansistów. Nie wiem jednak, czy amerykański profesor ulokowałby swoje pieniądze w brazylijskim banku. 10 przykazań "Konsensusu Waszyngtońskiego" 1. Utrzymuj dyscyplinę budżetową. 2. Fundusze publiczne kieruj do tych dziedzin, gdzie można się spodziewać wyraźnych korzyści społecznych - na podstawową opiekę medyczną, edukację, infrastrukturę. 3. Obniżaj stopy podatkowe, rozszerzając bazę, od której pobiera się podatki. 4. Liberalizuj politykę kredytową. 5. Utrzymuj stabilny kurs wymiany walut. 6. Liberalizuj przepływy kapitałowe. 7. Liberalizuj handel. 8. Prywatyzuj majątek państwowy. 9. Wprowadzaj deregulację - znoś bariery dla firm, które chcą działać na rynku. 10. Szanuj gwarancje dla praw własności.