W BRZUCHU POTWORA

Jako człowiek z natury dobroduszny, lubię od czasu do czasu wziąć udział w dyskusji, w której zgadzam się ze wszystkimi uczestnikami. Przynajmniej w zasadniczych kwestiach.

Krzysztof Szymborski

 

Taka właśnie przyjemna sposobność nadarzyła się kiedy redakcja CW umożliwiła mi wczesne zapoznanie się z refleksjami Edwina Bendyka i Przemysława Gamdzyka na temat społeczeństwa informacyjnego. Kiedy je przeczytałem, przypomniała mi się stara anegdota o mądrym rabinie, który rozstrzygając spór zgadzał się z oboma zwaśnionymi stronami a na uwagę swego ucznia, że stanowisko jego wydać się może postronnym wewnętrznie sprzeczne odrzekł po namyśle – “Wiesz Aron, i ty też masz rację.”

W artykule pana Bendyka jedno stwierdzenie zaintrygowało mnie szczególnie. Pisząc o tym, że Wspólnota Europejska, podążając w ślad Japonii postanowiła podjąć śmiałe zadanie budowy nowego społeczeństwa informacyjnego, zauważa on, że “Amerykanie hasła tego nie znają.”

Żyjąc od lat w Ameryce, w samym brzuchu informacyjnego potwora i pracując – jeśli nie na pierwszej to na wysuniętej drugiej linii informacyjnego frontu, nigdy nie zastanowiłem się nad tym jak słuszne jest to spostrzeżenie. Ryba nie wie, że pływa w wodzie. Fakt, że istotnie w Ameryce sprawa budowy nowego społeczeństwa informacyjnego (czy jakiegokolwiek nowego społeczeństwa w ogóle) nie jest istotnym przedmiotem polityki państwowej czy publicznej intelektualnej debaty nie koniecznie oznacza oczywiście, że Ameryka jest krajem zacofanym w dziedzinie technologii informacyjnej. Wręcz przeciwnie, jeśli pojęcie “społeczeństwa informacyjnego” ma jakiś sens, to właśnie Ameryka jest jego modelem.

 

Skrót myślowy

Czy więc ma sens? W tej kwestii podzielam raczej pogląd pana Gamdzyka niż pana Bendyka. Pojęcie “społeczeństwa informacyjnego” ma jedynie, w moim przekonaniu, umowne i symboliczne znaczenie. Jest po prostu pewnym dogodnym skrótem myślowym. Tak jak Gamdzyk, przychylam się do jego definicji spopularyzowanej przez Petera Druckera w “Społeczeństwie Post-Kapitalistycznym,” zgodnie z którą cezurą znaczącą jego narodziny było nie osiągnięcie przez “dochód narodowy wytwarzany w sektorze usług” poziomu 50%, jak sugerował cytowany przez Bendyka Toffler, lecz moment, w którym zatrudnienie w tym sektorze przekroczyło tę właśnie granicę.

Pan Bendyk dowodzi, z dużą dozą słuszności, że żadna z rozważanych przez niego definicji społeczeństwa informacyjnego nie jest i nie może być zadowalająca, bowiem samo zjawisko nie jest dostatecznie oryginalne i “definiowalne.” Skłonny byłbym na to odpowiedzieć, że to w gruncie rzeczy kwestia semantycznego gustu, gdyby nie to, że w swej krytyce posuwa się on do tego, że posługując się metodą dowodu ad absurdum stawia tezę, że prawdziwym społeczeństwem informacyjnym byłoby takie, w którym ludzie nie musieliby się już w ogóle osobiście parać wytwarzaniem dóbr. Taka, dość abstrakcyjna, definicja wydaje mi się przesadnie rygorystyczna. Społeczeństwa mogą być mniej lub bardziej “informacyjne” i nawet niedoskonałe, opisowe definicje stosowane przez rozmaitych autorów mogą mieć pewną wartość operacyjną.

 

Na indeksie

Na podstawie tych cząstkowych, roboczych definicji, bostońska firma International Data Corporation opracowała w celach badań rynkowych i prognostycznych indeks nazwany przez nią ISI (Information Society Index) i posługując się nim, od kilku lat publikuje ranking 55 najbardziej “zinformatyzowanych” krajów świata. Ostatni raport IDC, dotyczący stanu świata na początku roku 1999, ukazał się na wiosnę i choć bardzo byłem ciekaw jak uplasowała się w światowym rankingu Polska, nie mogłem zaspokoić mej ciekawości bowiem cena egzemplarza wynosiła 12 000 dolarów US. Większość mych informacji pochodzi więc z drugiej ręki, czyli z omówień prasowych.

Z pierwszej natomiast ręki bo z internetowej strony IDC uzyskałem pewien wgląd w stosowaną przez firmę metodologię. “Indeks Społeczeństwa Informacyjnego” jest średnią ważoną 23 wskaźników, podzielonych na cztery grupy – Infrastruktura Komputerowa (liczba PC na głowę, wydatki na software i hardware, itp.); Infrastruktura Informacyjna (liczba linii telefonicznych na gospodarstwo domowe, odbiorników radiowych, telewizorów, telefonów komórkowych i “okablowanych” mieszkań); Infrastruktura Internetowa (wielkość e-handlu, czy liczba prywatnych I służbowych użytkowników sieci); oraz Struktura Społeczna (statystyki edukacyjne, czytelnictwo gazet, wolność prasy i zakres swobód obywatelskich).

Domyślać się można, że dla wielu ambitnych krajów pragnących dogonić światową czołówkę technologiczną moment publikacji ISI jest godziną prawdy i pretekstem do rozliczeniowego biadolenia. W Ameryce - która zarówno w przeszłości jak I w dającej się przewidzieć przyszłości ma zapewnione czołowe miejsce na liście IDC, ogłoszenie dorocznego raportu jest ignorowane. No bo dlaczegoż miałoby być inaczej? Wiodąca pozycja Amerykanów nie tylko jest niezagrożona, ale – właśnie ze względu na opisowy i pragmatyczny charakter magicznego indeksu – Ameryka jest właściwie wzorcem, z którym wszyscy inni się porównują.

Tu powrócę do spostrzeżenia pana Bendyka, o którym już wcześniej wspomniałem. Istotnie, Amerykanie (może, z wyłączeniem akademickich intelektualistów) nie mają skłonności do filozoficznych dywagacji i - gdy chodzi o społeczeństwo informacyjne (jak byśmy go nie zdefiniowali) - oni je robią zamiast o nim gadać. Tam gdzie gada się najwięcej, tam też najbardziej ideologiczny charakter. A gdzie dyskusja na temat budowy społeczeństwa informacyjnego - a w szczególności na temat roli polityki państwowej w dążeniu do osiągnięcia tego zbożnego celu – jest najbardziej intensywna? Mój przegląd światowej prasy, choć naturalnie bardzo fragmentaryczny, wskazuje na pewne wyraźne trendy.

 

Wyścig po laury

W Europie, w której kraje skandynawskie (to pewno dzięki tym długim zimowym wieczorom), zajmują w rankingu IDC czołowe miejsca, zaraz po USA, o społeczeństwie informacyjnym mówi się szczególnie dużo w Irlandii i w Hiszpanii, czyli w krajach będących wciąż w technologicznym ogonie. Na kontynencie amerykańskim publikacja ISI wywołała pewien rezonans w Kanadzie, której premier ogłosił przed paru laty, że jego celem jest wyprowadzenie kraju na pozycję “najbardziej skomputeryzowanego kraju świata” (“Most Wired Nation”). Tymczasem, w ciągu ostatnich dwu lat Kanada obsunęła się z szóstej na dziesiątą pozycję – co, jak twierdzą krytycy rządu było konsekwencją nadmiernego protekcjonizmu gospodarczego.

W Azji, jeden szczególny kraj, Singapur, utrzymuje się na wysokiej, czwartej pozycji, podczas gdy, na przykład, Tajlandia spadła z pozycji 43 na 45 (wśród 55 ocenianych krajów). Czytając prasę, odnieść można wrażenie, że dla obu tych krajów ich informatyczna klasyfikacja jest kwestią patriotycznej dumy (bądź wstydu). Generalnie rzecz biorąc, mechanizm zjawiska, które tak wydaje się denerwować Edwina Bendyka, jest w moim przekonaniu następujący.

W wielu krajach świata, w których ludzie wierzą jeszcze, że dzięki mądrej polityce rządu, społeczeństwu uda się “na skróty” dostać do elitarnego klubu najbogatszych narodów wizja “społeczeństwa informacyjnego” stała się swego rodzaju mirażem, wokół którego rządy usiłują koordynować swą politykę gospodarczą. W jakim stopniu polityka taka będzie skuteczna okaże oczywiście przyszłość. Podejrzewam, że z przyczyn, których świadomi zdają się być zarówno Bendyk jak Gamdzyk, skuteczność jej będzie bardzo ograniczona. Próby dobicia się do czołówki informacyjnej świata przypominają mi, zapomnianą już dziś dyskretnie, decyzję rządu Wenezueli by wychować szczególnie inteligentne społeczeństwo. W projekt ten zaangażowani byli wybitni psycholodzy (także amerykańscy), których łączyła wiara w decydującą rolę środowiska w kształtowaniu ludzkiego charakteru. Jak dotychczas, nic jeszcze nie wskazuje na to by wenezuelczycy przekroczyli swą inteligencją inne narody.

Podobnie może być z budowaniem społeczeństwa informacyjnego. Nawet jeśli okaże się ono wybitnie “informacyjne” niekoniecznie musi okazać się szczególnie zdrowym, bogatym i szczęśliwym. Technologia nie jest w końcu celem samym w sobie. Może rzeczywiście zamiast uporczywie kopiować infrastruktury technologiczne powinniśmy w pierwszej kolejności budować etykę pracy, stwarzać warunki wzajemnego społecznego zaufania, rozbudzać przedsiębiorczość i inicjatywę. W efekcie “społeczeństwo informacyjne” – czy jakkolwiek je nazwiemy – które uda nam się zbudować wcale nie będzie kopią Ameryki.

---

dr Krzysztof Szymborski jest historykiem nauki, wykładowcą Skidmore College w USA. kszymbor@skidmore.edu v