Do spisu treści nr 2'97
Kurier PolitycznyLuty 1997
Na Termopilach? Nie na Cheronei
Trzeba się memu załamać koniowi.
Bo jestem z kraju, gdzie widmo nadziei
Dla małowiernych serc podobne snowi.Juliusz Słowacki, Grób Agamemnona
Na marginesie głosów prasy o rocznicy Ludviga Erharda
Widmo Nadziei i jego Moc Sprawcza Uwagi te stanowią dalszy ciąg komentarza do głosów prasy polskiej upamiętniających, w ślad za niemiecką, setną rocznicę urodzin (5 luty 1897) Ludwiga Erharda, twórcy niemieckiego ,,cudu gospodarczego''.
Skąd zatem motto ze Słowackiego? Co ma wspólnego jego lament nad klęską powstania 1831 z triumfem gospodarki niemieckiej w naszych czasach? Otóż ma. Terminem średnim rozumowania - by się posłużyć metaforą z logiki - jest ,,nadzieja''.
Słowacki, wspominając dzieje Grecji, wyrzuca swym rodakom nie tylko brak dzielności, iż nie polegli jak jeden mąż wzorem Spartan Leonidasa (jeśli już zwyciężyć się nie dało), lecz także brak nadziei po klęsce na przyszłe zwycięstwo. Ten drugi zarzut, bardziej od pierwszego sensowny, nie okazał się - na szczęście - prawdziwy. Nadziei Polakom nie zabrakło, ani po tej ani po dalszych klęskach. I tak wreszcie dotarli do swego historycznego sukcesu pod koniec wieku XX. Mogą więc inni uczyć się od nas skutecznej nadziei.
Możemy jednak i my nauczyć się czegoś od innych. Chodzi o nadzieję nie po klęsce już doznanej, lecz dopiero przewidywanej - tej, którą się antycypuje bez chowania głowy w piasek. Na taką się zdobywali niektórzy Niemcy w drugiej fazie drugiej wojny światowej. Było tak w środowiskach naukowych, czemu ,,Kurier'' poświęcił uwagę w pierwszej pozycji cyklu Caeterum censeo. Było też w środowiskach gospodarczych.
O tym drugim opowiada zarówno wspominana w styczniu relacja Macieja Rybińskiego w ,,Rzeczpospolitej'', jak i warta podobnego wykorzystania relacja Danuty Zagrodzkiej w ,,Gazecie Wyborczej'' (pt. Kapitalizm dla ludu, 1-2 luty, 1997). W interesującej nas sprawie wersje te ciekawie się dopełniają.Fenomen kolaboracyjnej opozycji (porównanie Niemiec, Czech i Polski)Istnieje pewne zjawisko jeszcze nie nazwane i nie opisane przez politologów czy historyków, Zda się ono być charakterystyczne dla krajów na wysokim stopniu cywilizacji (naukowej, technicznej, ekonomicznej). Pojawia się ono wtedy, gdy zdarzy sie temu krajowi coś takiego, co w zasadzie (przy wysokim stopniu cywilizacji) zdarzyć się nie powinno (ale przypadek hula i w historii), mianowicie dyktatura. Zdarzyło się to Niemcom za Hitlera, Polakom, Czechom i innym za dyktatury sowieckiej.
Gdy zapanuje gdzieś dyktatura, to w kraju o słabej infrastrukturze cywilizacyjnej zniewala ona umysły do samych wnętrz, a jeśli wreszcie pojawi się protest, to ma charakter gwałtowny, czasem wręcz krwawy, którego skutkiem będzie raczej zmiana osoby dyktatora niż zmiana ustroju czy powrót cywilizacji. Natomiast w kraju zaawansowanym cywilizacyjnie część jego elity (nie oczekujmy, by wszyscy) zewnętrznie poddaje się przemocy, ale wewnętrznmie zachowuje niezależność myślenia. Ma więc własny sąd o sprawach, które dyktator zastrzega wyłącznie dla siebie.
Tak było, na przykład, z niemieckim projektem bomby atomowej, w którym uczeni prowadzili własną politykę, opo części niezależną od rządowej, a skuteczną nie dzięki protestowi, lecz dzięki umiejętnej grze. Inny przykład, to znane poczynania Alberta Speera, ratującego gospodarkę na własną rękę przed obłędnymi zarządzeniami Hitlera. Coś takiego miało miejsce i w sferach gospodarczych, o czym za chwilę.
Zanim do tego przejdziemy, zauważmy ten rys paradoksalny, że wewnętrzna, umysłowa, niezależność niemieckich fizyków czy Alberta Speera i biorące się z niej samodzielne decyzje, mogła mieć skutki w świecie zewnętrznym tylko dzięki czynnej obecności tych ludzi w układzie władzy. Heisenberg był dyrektorem wielkiego instytutu naukowego i potem kierownkiem projektu atomowego, zaś Speer wielce wpływowym ministrem. Ten to paradoksalny fenomen zasługuje na miano kolaboracyjnej opozycji.
Do tego kręgu należały też niemieckie sfery gospodarcze pod koniec panowania Hitlera. Sfery te - pisze Rybiński - przekonane o nieuchronności klęski III Rzeszy powierzyły Erhardowi zaprojektowanie porządku gospodarczego na okres powojenny. Inna grupa uczonych, usytuowana w Akademii Prawa Niemieckiego, już od roku 1940 pracowała nad ustawami gospodarczymi, które by określiły porządek ekonomiczny po klęsce Hitlera. Po likiwidacji Akademii w 1943, grupa ta, obejmująca czołowych liberałów z Fryburga (Constantin von Dietze, Walter Eucken i Adolf Lampe) już na zasadzie prywatnej dopracowała się dokumentu ,,Zasady gospodarki przejściowej między wojną i pokojem i kształtowanie nowego porządku ekonomicznego po upadku reżimu''. Na emigracji prowadzili podobne prace Wilhelm Roepke i Alexander Ruestow.
Wspominając historyczne zasługi Erharda, trzeba pamiętać, że jego dzieło reformatorskie było możliwe dzięki istnieniu w Niemczech owej elity o tak wysokiej świadomości ekonomicznej. Bez tej elity i jej wpływu na szersze kręgi wynik głosowania we Frankfurcie w 1948 (o czym pisaliśmy w styczniu) nie mógłby wypaść tak korzystnie dla reformy.
AKTY podane przez Danutę Zagrodzką ciekawie dopełniają obrazu. Wedle jej relacji, to nie tylko uczeni i przemysłowcy, lecz także pewni przedstawiciele rządu wspierali badania ekonomiczne Erharda. Jego raport pt. ,,Finansowanie wojny i konsolidacja długów'' zrobiony na zlecenie przemysłowców trafił z ich rąk do sekretarza stanu w ministerstwie gospodarki Ottona Ohlendorfa, który w cztery oczy zlecił Erhardowi dalsze studia. Druga wizyta w ministerstwie była spotkaniem Erharda już nie z Ohlendorfem lecz z jego asystentem Weissem, który w celu uczynienia dokumentu strawnym dla wyższych władz reżimowych zaproponował dlań - jak twierdzi - tytuł społeczna gospodarka rynkowa (partia Hitlera nazywała się narodowo socjalistyczną; stąd wziął się skrót ,,nazistowska'', gdzie - ,,z'' od niemieckiej wymowy słowa ,,Sozialismus'').
Wedle Rybińskiego ta fraza, która odniosła tak wielki sukces pochodzi od Alfreda Muellera-Armacka, ale to rzecz zwykła, że sukces ma wielu ojców; nie musimy tu wnikać w dzieje terminologii. Ważny jest morał, który już za innej dyktatury potwierdził się w Polsce i Czechach, a także na Węgrzech (nie przypadkiem kraje te są dziś na czele postkomunistycznych aspirantów do UE).
Obecny premier i przywódca gopodarczy Czech Vaclav Klaus, w odróżnieniu od innych dzisiejszych polityków tego kraju, nie był w okresie tzw. normalizacji palaczem c.o., lecz pracownikiem instytutu studiów ekonomicznych przy rządzącej partii. Tam wraz z kolegami przygotowywał opracowania, które okazały się jak znalazł zaraz po praskiej aksamitnej rewolucji. Im to w jakiejś mierze zawdzięczają obecne Czechy swój równy spokojny marsz do gospodarki rynkowej.
W Polsce zdarzenia miały przebieg o wiele burzliwszy, co się naszemu krajowi chwali, bo bez burz historycznych, w samych aksamitnych rękawiczkach nie zburzy się starego porządku. Ale nie było aż tak burzliwie, żeby nie dało się złapać równowagi i emocje ludu zgrać z myśleniem ekonomistów. Ten szczęśliwy wynik trzeba znowu przypisać - w istotnej mierze- opozycyjnej kolaboracji.
Miała ona conajmniej trzy postacie, wzajem się dobrze dopełniające. Na pierwszej linii frontu byli ci (KOR etc.), którzy byli przede wszystkim opozycjonistami i wiele za to płacili, ale gdy przyszła taka potzeba, to wykazali ducha kooperacji i zasiedli do Okrągłego Stołu. Ci na przeciwnym biegunie znajdowali się w PZPR, ale z ducha opozycji mieli tyle, że nie akceptowali dogmatów socjalizmu i małymi krokami natury ustawowej zmierzali do wolnego rynku (opowiada o tym esej o roli daty pierwszego stycznia 1989).
Pośrodku znajduje się obóz tych, co i kolaborację i opozycję uprawiali - by tak rzec - jak najciszej, w milczeniu. Kolaboracji było w ich życiu tyle, że działali na państwowych posadach, na zachód jeździli za paszportem (zamiast się przekradać przez zieloną granicę), ale partię omijali, socjalizm mieli po prostu za rzecz głupią. A na swych stanowiskach robili to, co uważali za pożyteczne dla kraju, udając co najwyżej (gdy inaczej się nie dało), że jest to zgodne z linią partii. Ot, coś jakby asystent Weiss w nazistowskim ministerstwie.
Ten ,,obóz milczenia'' też ma niemały udział w tym, że doszło w Polsce do pierwszego stycznia jak i do czwartego czerwca 1989.
Jest dobrze, ale nie chowajmy głowy w piasek
Tym optymistycznym akcentem można by zakończyć polską glossę do niemieckich wspomnień, gdyby nie istniało dla Polski zagrożenie tak wielkie, że dla jego pokonania trzeba będzie wielkiej i aktywnej nadziei (a nie jej sennego widma, przed którym przestrzegał Słowacki). Zagrożenie to tym większe, że prawie nikt w kraju się go nie domyśla (co Czytelnik może zaraz zweryfikować na sobie, zanim przeczyta ciąg dalszy).
Żaden polski rząd po roku 1989, żadna obecna partia, czy to z koalicji czy z opozycji, nie zdaje sobie sprawy, że nasza przyszłość skończy się dosłownie za lat kilka po wyczerpaniu obecnych ekstensywnych rezerw rozwoju. Dzięki tym rezerwom mamy narazie przesłanki do przekonania, że jest względnie dobrze. Oby to przekonanie nie stało się przysłowiowym piaskiem, w który schowamy głowę i nie dostrzeżemy nadciągającej groźby.
Jest pewna analogia między likwidacją gospodarki rynkowej przez komunizm po roku 1945 i likwidacją komunizmu po roku 1989. W obu przypdkach nowy system odziedziczył po poprzednim coś, co można określić jako rezerwy, choć natura tych rezerw jest w każdym przypadku diametralnie różna.
Rezerwy przejęte przez socjalizm to po prostu dobra wytworzone w poprzednim systemie, których przez pierwsze lata nie zdążyło się roztrwonić: stosunkowo nowe maszyny i technologie, niezużyte środowisko, system produkcji i wymiany dóbr, umiejętności fachowe. Wszystko to w miarę trwania socjalizmu ulega zniszczeniu lub zanikowi i wreszcie przychodzi katastrofa.To, co przejmuje się po socjalizmie, to jest stan tak skrajnego absurdu w systemie gospodarczym, ze dla poprawienia go nie trzeba nawet wielkiego rozumu. Jest więc odrazu odczuwalna poprawa, choc za cenę nieuniknionych i dobrze znanych skutków negatywnych. Ale jest. Drugi czynnik, to poziom oczekiwań. Zrazu jest on tak niski, że to iż po kiełbasę nie stoi się w kolejce poprawia nastroje społeczne, co jest faktem o kolosalnym znaczeniu ekonomicznym. To z kolei czyni siłę roboczą względnie tanią, bo popyt nie jest jeszcze w pełni rozbudzony, ta zaś taniość jest jednym z czynników sprzyjających inwestycjom, także zagranicznym.
Kolejna rezerwa, to ludzkie umiejętności. Nie są one wielkie w spadku po socjalizmie, ale nawet i te niewielkie były tak skutecznie zduszone, że nie mogły zadziałac dla dobra gospodarki. Prowadzić stragan, to jest pewna sztuka, ale można się jej dość szybko nauczyć; co z tego, gdy ustrój socjalistyczny nie pozwalał na jej wykorzystanie. Kiedy się więc skończył, masowa mobilizacja tego rodzaju umiejętności (handel bazarowy to tylko jeden przykład) musiała dać efekt skokowy.
Podobnie z prywatyzacją. Po sprywatyzowaniu firma z reguły funkcjonuje lepiej, bo usunięto podstawowe absurdy, ale na dłuższą metę to nie gwarantuje wygranej w światowej konkurencji. Inne firmy w świecie nie tylko są prywatne, ale dysponują kolosalną sztuką zarządzania, doskonale wykwalifikowaną siłą roboczą oraz wielkimi środkami na badania naukowe. A na każdym z tych pól konkurują między sobą w morderczym wyścigu. Jak w tym zestawieniu będą się przedstawiać za lat kilka firmy polskie, jeśli nie stają już teraz do tego wyścigu?
Ponieważ te przyszłe wyzwania jeszcze nie w pełni zabrzmiały, mamy przejściowy okres jakby taryfy ulgowej. Do tego dołączyła się w pierwszych latach postkomunizmu dość dobra koniunktura światowa, a w przypadku Polski korzyści z jej położenia między wschodem i zachodem; owocują one na tak różne sposoby, jak handel przygraniczny czy rozmach budowy biurowców w Warszawie.
Ą TO wszystko czynniki, które należy określić jako ekstensywne. Skazane są one na rychłe wyczerpanie. Czynnikiem intensywnym, o znaczeniu dla gospodarki decydującym, są badania naukowe i edukacja. Gdy idzie o edukację, to nawet gdy niewiele się dla niej robi, przynajmniej mówi się o jej potrzebie. Co do konieczności wytężonych badań naukowych, panuje w tej sprawie martwa cisza.
Dzięki Internetowi łatwo się przekonać, jak pełne pokrycie ma ta diagnoza. Można sobie poczytać programy polskich partii politycznych (wychodząc np. od Strony Polskiej) i porównać je z programami choćby partii niemieckich, które to programy nie bez kozery kompletujemy w "Kurierze" (odsyłamy do odpowiednich pozycji w naszym Banku Informacji Politycznej).
Niech te powszechnie dostępne dane uzupełni jedno prywatne doświadczenie. Niżej podpisany rozmawiał niedawno z pewną osobistością ze szczytów polskiej polityki, do tego profesorem uniwersyteckim. Rozmówca odrzucił jako przesąd postsocjalistyczny ten pogląd, ze państwo polskie powinno określić strategiczne cele polityki naukowej i na te cele kierować odpowiednio wielkie środki. Ripostę, że tak czyni obecne państwo niemieckie zbagatelizował ironiczną uwagą o nie najlepszym stanie nauki niemieckiej w porównaniu z amerykańską.Można by się z nim zgodzić, gdyby z tego wyciągnął wniosek o potrzebie studium porównawczego, by naśladować amerykańskie drogi sukcesu i unikać błędów niemieckich, jedno i drugie z inteligentną adaptacją do warunków polskich. Ale takiego wniosku nie było, raczej była sugestia, że nie ma sprawy. Był to polityk opozycyjny, ale w tym bagatelizowaniu sprawy jest pełna zgodność opozycji z rządem. W tym świetle zasługuje na przebadanie polityka KBN, ale to osobna sprawa do dyskusji.
Jest przeto taka sytuacja, że jak w hitleryzmie Erhard przygotowywał środki zaradcze na czas po klęsce reżimu, a coś podobnego czynił Klaus w komunizmie, tak teraz trzeba stworzyć w Polsce zespół do zaradzenia nadchodzącej katastrofie - klęsce zawinionej przez cywilizacyjny daltonizm polityków i społeczeństwa, gdy idzie o rolę nauki. Będzie temu służyć działalność ,,Kuriera Politycznego''.
Witold Marciszewski
URL - http://www.pip.com.pl/kp-uw/