calculemus
Cafe Aleph: Światopogląd
informatyczny, 2012
Witold Marciszewski W erze światopoglądu informatycznego, szczególnie wśród
klasyków pożądanym rozmówcą jest Gottfried Wilhelm Leibniz
(1646-1716), którego informatyczne prekursorstwo nie może nas nie zdumiewać.
Mamy w rejestrze jego osiągnięć i pomysłów: pierwszy mechaniczny kalkulator
na cztery działania, notację binarną, zadatki algebry Boole'a, projekt bazy
danych dla całej wiedzy (Mathesis Univeralis), projekt jej języka
symbolicznego (Characteristica Universalis) oraz rachunkowego formalizmu
wnioskowania (Calculus Ratiocinator), próby arytmetyzacji logiki, wreszcie
wizje maszyn nie tylko rachujących lecz także wykonujących rozumowania
według reguł logiki (dzisiaj dział sztucznej inteligencji dotyczący
mechanizacji rozumowań).
Każda z wymienionych pozycji budzi podziw dla
prekursorskiego fenomenu Leibniza, ale prawdę mówiąc, nie są to tematy, w
których można by się czegoś nowego odeń dowiedzieć. W każdym punkcie
jesteśmy dziś bardzo daleko do przodu. Materia do dialogu jest dopiero tam,
gdzie i Leibniz i my mamy pewne kwestie wspólne, a nie do końca przezeń i
przez nas rozwiązane. Podstawą do ponadczasowej konwersacji jest wtedy
wspólnota zainteresowań, jak i wspólnota wciąż otwartych problemów.
W tym obszarze mieści się zagadnienie złożoności świata
rozpatrywanej z informatycznego czyli obliczeniowego punktu widzenia.
Nazywamy ją dziś złożonością obliczeniową i odnosimy do materii,
życia, umysłu i społeczeństwa. W centrum zainteresowań Leibniza była
złożoność materii i jej matematyczna charakterystyka. Mamy więc zbieżność z
doniosłym pytaniem dzisiejszej fizyki (czy może raczej filozofii fizyki),
gdzie toczy się spór między ujęciem kwantowym i ujęciem w kategoriach
kontinuum, a każde z nich ma swój wyraz w kategoriach informatycznych.
Leibniz, opowiadając się za kontinuum, podjął ten temat w aneksie do swej
dysertacji habilitacyjnej "De arte combinatoria". Nosi on tytuł, widoczny na
pokazanej obok stronie tytułowej, którego sens oddany po polsku jest
następujący: Dowód istnienia Boga prowadzący do matematycznej
pewności.
Czy nie jest jednak dziwacznym archaizmem wyciągać ze
szpargałów jakiś stary dowód istnienia Boga, podczas gdy do bestselerów
należy dziś "Bóg urojony" Richarda Dawkinsa? Odpowiedź jest następująca.
Każdy dowód istnienia Stwórcy zakłada logicznie, jako część nieodzowną,
takie lub inne założenia o złożoności i strukturze tej rzeczywistości,
której stworzenie byłoby (jeśli istnieje) jego dziełem. Nie są to przesłanki
wystarczające, ale są konieczne. Toteż i wtedy, gdy nas istnienie Boga nie
interesuje, lub nie spodziewamy się w tej materii konkluzywności, jest sens
czytać owe wiekowe manuskrypty. Dowiemy się z nich, jak pojmowali ich
autorzy strukturę rzeczywistości. Oni uważali ją za stworzoną, ale dla
nawiązania w tej kwestii dialogu nie jest konieczne, żeby ów kreacjonizm
podzielać. Takie bowiem pytanie o strukturę jest niezależne od pytania o jej
ostateczną przyczynę. Na tak neutralnym gruncie prowadzimy obecne
rozważania.
Substancja to byt zdolny do podlegania zmianom
lub do wywoływania zmian w czymś innym (Definitio 2). Termin "movetur"
(porusza się) ma tu sens szerszy, odziedziczony po łacinie scholastycznej,
dotyczący nie tylko przemieszczania się w przestrzeni (na co był osobny
termin - "motus localis"), lecz doznawanie jakiejkolwiek zmiany.
Moc nieskończona to zdolność bycia pierwszym
źródłem zmian (potentia principalis) w strukturze nieskończonej (Definitio
3).
Następuje z kolei "Postulatum". Jest to zdanie, którego
treść, jak i sposób nazwania go wymagają osobnej eksplikacji. Jest ona
potrzebna dla zrozumienia przesłanek mających udowodnić atrybut
niematerialności, ale że nie wchodzi on w zakres obecnych rozważań, ten
punkt analizy możemy w nich pominąć. Z pozostałych przesłanek (nie ma ich na
reprodukowanej stronie) potrzebne nam będą jeszcze dwie, związane z
kwestią złożoności obliczeniowej. Cztery kolejne przesłanki nazwane są aksjomatami, a wśród
nich kluczowe dla tych wywodów znaczenie ma czwarty: Cujuscunque corporis
infinitae sunt partes, seu ut vulgo loquuntur, continuum est divisibile in
infinitum.
To znaczy: każde ciało ma nieskończenie wiele części
czyli, jak się mówi powszechnie, kontinuum jest podzielne w nieskończoność.
Nim poświęcimy temu zdaniu szczególną uwagę, trzeba jeszcze odnotować
ostatnią przesłankę nazwaną już nie aksjomatem lecz obserwacją, że pewne
ciało podlega zmianie (movetur). Wraz z aksjomatem 5 mówiącym, że gdy jakieś
ciało się rusza czyli podlega zmianie, to zmianę wywołuje jakieś inne,
obserwacja ta prowadzi do wniosku, że ów ruch zaobserwowany dokonuje się za
sprawą jakiegoś innego ciała. A ten kolejny za sprawą jeszcze innego. I tak
dalej, w nieskończoność, bo ciał jest (wg aksjomatu 4) nieskończenie wiele.
Toteż, aby cały ten nieskończony kompleks móc wprawiać w ruch, konieczna
jest moc nieskończona.
Wedle mojej wiedzy, dla zrozumienia "Demonstratio" istotne
są trzy twierdzenia dopełniające się wzajem, choć pochodzą z różnych
okresów: jedno z rozprawy bakalarskiej "De principio individui" (1664),
drugie z "Dialogus" (rękopis z roku 1677, w polskim przekładzie, 1969,
oddany tytułem "Dialog o powiązaniu słów i rzeczy"), trzecie z "Monadologii"
(1714, punkt 64). Oto one w powyższej kolejności.
Jak czytamy w kontekście zdania z "Monadologii",
nieskończoność owego przewyższania na tym polega, że żywe ciała składają się
z części, te znowu z części i tak bez końca, mamy tu więc podzielność w
nieskończoność, o której mówi aksjomat czwarty w "Demonstratio"; podzielność
zaś np. zegarka kończy się na takich częściach, jak trybiki. Tak otrzymujemy
istotne wyjaśnienie, co znaczy w aksjomacie 4 "divisibile in infinitum". Nie
chodzi tu o części takiego kontinuum, jak czas czy przestrzeń, gdzie
wszystkie odcinki czy punkty są jakościowo jednorodne, ale o takie części
jak w maszynie, gdzie każda pełni sobie tylko właściwą funkcję, a z tym się
wiąże właściwa tylko jej struktura. W tym względzie maszyna ludzka jest
modelem boskiej, tym natomiast co je różni, jest nieskończona w tej drugiej
złożoność struktury.
Ów fakt, że ciała organiczne uważa Leibniz za automaty,
czyli układy programowalne, wyświetla kwestię, na czym polega aktywizacja
świata przez Stwórcę, czyli nadawanie mu ruchu, o czym mowa w "Demonstratio
ex motu". Nie chodzi o wywoływanie zmian przez jakieś impulsy energetyczne
(jak pchnięcie kijem kuli bilardowej) lecz przez akty myśli (jak namysł
bilardzisty), ponieważ automat, by się ruszać w sensie wykonywania
czynności, wymaga programu, a ten jest produktem myślowym.
Jeśliby powyższa interpretacja zdała się wykraczająca poza
tekst "Monadologii", mamy dla niej przekonujące poparcie w lakonicznym
cytacie 2: gdy Bóg oblicza, staje się świat. Wystarczy więc do stawania się
świata, czyli do uruchomienia nieskończonego zestawu automatów, operacja
myślowa odpowiednio potężnego umysłu. A jak ma się rachowanie do
programowania? Klucz do odpowiedzi daje cytat 1. Istota automatu, to nic
innego, jak jej program. To oczywiste. Ale Leibniz wpadł na pomysł o wiele
mniej w jego czasach oczywisty, wyrażalny w równościach (mówiąc dokładniej,
są to zawierania, ale znak "=" jest bardziej sugestywny).
Utożsamienie programów z liczbami dziś nas nie dziwi. Należy ono do istoty informatyki, jak to wiemy ze studium Alana Turinga o liczbach nieobliczalnych (1936/37), gdzie programy maszyny cyfrowej koduje się w liczbach naturalnych. Jest to adaptacja pewnej metody Kurta Gödla stosowanej przezeń w badaniach nad arytmetyką, ale dopiero jej powiązanie z konstrukcją maszyny cyfrowej przez Turinga weszło do kanonu informatyki. A gdy to odniesiemy - jak Leibniz - do "automatów boskich", wchodzi też do kanonu metafizyki. Maksyma z punktu 2 wskazuje przez użyte w niej pojęcia na intelektualną, a dokładniej, matematyczną naturę aktu stwórczego, a ponadto ma nadto wiele do powiedzenia zastosowana w niej gramatyka. Nie jest to forma czasu przeszłego, jak w tym pierwszym zdaniu Biblii: "Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię". Poprzednik i następnik są u Leibniza w czasie teraźniejszym, co znaczy ze akt stwarzania dokonuje się wciąż, i dzieje się to wciąż za sprawą mocy obliczeniowej umysłu nieskończonego. W takie ramy dobrze się wpisuje idea ewolucji wszechświata, choć w czasach Leibniza była to jeszcze myśl poza wszelkim osiągalnym wtedy horyzontem (dopiero w wiek później ludzie Oświecenia dostrzegli istnienie ewolucji społecznej, po stu latach Darwin odkrył ewolucję przyrody żywej, a prawie następnych stu lat było trzeba, żeby Hubble i Einstein uświadomili nam fenomen ewolucji kosmicznej). Tym nie mniej, ów czas teraźniejszy w maksymie Leibniza, nawet jeśli nie jest przejawem prekursorstwa, jest okolicznością, która pozwala artykułować jego wizje w kategoriach ewolucji wszechświata. Bo jeśli Stwórca wciąż oblicza, czyli produkuje nowe programy, a zarazem znamy tę myśl Leibniza, że Bóg programuje najlepszy z możliwych światów, to narzuca się wniosek, że realizacja kolejnych programów (czyli poruszanie świata w sensie "Demonstratio") czyni świat coraz doskonalszym. Harmonizuje on z tym, co określa się dziś jako zasadę antropiczną, mianowicie z myślą, że wszechświat jest jakby nastrojony (zaprogramowany) na wyprodukowanie swego najdoskonalszego elementu, jakim jest mózg ludzki: najbardziej złożony obiekt we wszechświecie i zarazem obdarzony największą w przyrodzie mocą obliczeniową. Świat organiczny jest (1) złożony nieskończenie (2) złożonością strukturalną; (3) jest to struktura właściwa automatom, (4) z których każdy się dzieli na automaty składowe, (5) a każdy z tych elementów działa według właściwego sobie programu, (6) dającego się zakodować liczbowo. Żeby uczynić te własności zrozumialszymi, porównajmy model Leibniza z pewnymi współczesnymi pomysłami na temat struktury rzeczywistości. Nie trudno znaleźć w literaturze akceptację dla poszczególnych własności. Wybitny matematyk Stanisław Ulam, zasłużony dla informatyki jako współtwórca (z Johnem von Neumanem) teorii automatów komórkowych, tak sobie wyobraża świat obdarzony własnościami 1 i 2.
To, co w książce Ulama było luźnym pomysłem, stało się rozbudowaną teorią należącą do problematyki kwantów w wersji wypracowanej przez głośnego fizyka Davida Bohma. Z teorii tak wyrafinowanej nie da się rzetelnie zdać sprawy w kilku akapitach streszczenia czy kilku cytatach. Można jedynie odnotować, jako motywację do dalszych badań, pewne impresje dotyczące np. co do podobieństwa miedzy Bohma pojęciem aktywnej informacji jako siły poruszającej elementy mikroświata oraz Leibniza pojęciem ruchu jako wzbudzanego przez proces obliczania. Oto relacja z tego poglądu Bohma.
Co się tyczy punktów 3-6 z modelu Leibniza, to liczne do nich analogie, na różne sposoby rozwijane w szczegółach, znajdziemy w licznym kręgu fizyków głoszących poglądy na strukturę wszechświata na wskroś przeniknięte myśleniem informatycznym. Temat to tak rozległy, że pozostaje tylko zasygnalizować jego żywotność i odesłać do bogatej literatury. Do najbardziej w tym nurcie aktywnych i oryginalnych należy Ed Fredkin radykalny rzecznik tego sposobu myślenia, który można nazwać światopoglądem informatycznym; w pomysłach Fredkina, odwołujących się do idei (Ulama i von Neumanna) automatów komórkowych, znajdujemy inspirujące analogie z leibnizjańską wizją wszechświata jako gigantycznej sieci automatów o nieskończonej złożoności (z tą jednak różnicą, że w świecie Fredkina nie ma podzielności w nieskończoność). W podobnym duchu rozwijają światopogląd informatyczny inni głośni fizyko-informatycy (powstała już taka odmiana uczonych): np. Konrad Zuze, Jürgen Schmidhuber, Ed Fredkin, Stephen Wolfram, David Deutsch, Frank Tippler, John Wheeler, Freeman Dyson; nie podaję odsyłaczy, bo do każdego z tych nazwisk doprowadzi Google, a ich plejadę można znaleźć min. pod hasłem digital physics. Należy jednak wyróżnić w tej grupie przynajmniej jedną postać - Konrada Zuse jako pioniera tego nurtu myśli, który zinicjował on artykułem "Rechnender Raum" (1967). Dwóch autorów umieszczonych na końcu powyższego wyliczenia omawiam w szkicu "It from bit?". Ten zwrot ukuł Wheeler dla oddania swej myśli, że praźródłem rzeczywistości (it) jest informacja (bit); mogłaby to być z powodzeniem także maksyma Leibniza. Nie mają tego problemu ci wizjonerzy procesów kosmicznych, którzy sądzą jak Ed Fredkin, że wszechświat nie jest ciągły lecz dyskretny, zawiera skończoną liczbę elementów (cząstek elementarnych), i ma cyfrową naturę automatu komórkowego; stąd nazwa tego rodzaju poglądów: digital physics. Inaczej natomiast ma się sprawa z leibnizjańską wizją wszechświata, który byłby nieskończony na sposób nieskończonej podzielności składających się nań struktur, oraz wymagałby aktywności jakiegoś umysłu nieskończonego, by zostać należycie zorganizowanym co do swej struktury i dynamiki. Umysł taki stałby przed problemem problemem co najmniej tak złożonym, jak zabawa w układankę (puzzle) z nieskończoną liczbą elementów. Czy miałby on do czynienia ze zbiorem nieskończonym o mocy przeliczalnej czy mocy kontinuum? Co do liczności zbioru elementów, nasuwa się odpowiedź, że byłby on przeliczalny, jak liczba węzłów w nieskończonym drzewie. Zważmy jednak, że wykonawca układanki musi brać pod uwagę nie tylko poszczególne elementy, lecz także ich relacje do innych elementów, tego bowiem wymaga ich dopasowywanie. Operuje on więc nie tylko wyobrażeniami elementów, lecz także wyobrażeniami ich zbiorów. Wymaga to odpowiedniej pojemności pamięci operacyjnej, większej niż ta, której trzeba do ogarnięcia samych elementów. O ile większej? W przypadku leibnizjańskiej monadololgii odpowiedź będzie zależna od tego, jak pojmie się stosunek odzwierciedlania, w oryginale reflexio, między indywiduami czyli (w języku Leibniza) monadami. Jest to pojęcie dalekie od jasności i budzące kontrowersje wśród leibnizologów, ale nie sposób go nie uwzględniać, próbując wyjaśnić naturę nieskończonej mocy obliczeniowej umysłu Stwórcy. Posługując się metaforą programu zainspirowaną przez Nicholasa Reschera (jeden z najwybitniejszych badaczy Leibniza), odwzorowanie przez każdą monadę całego uniwersum monad można pojąć w ten sposób, że każda z nich ma swe wszystkie własności i cały swój los zaprogramowane od początku świata przez Stwórcę, a jednocześnie ma w sobie zakodowane programy wszystkich innych monad. To byłoby jedno z możliwych wyjaśnień tezy Leibniza, że każda monada odzwierciedla w sobie wszystkie inne; byłoby w tym pewne podobieństwo do uniwersalnej maszyny Turinga, z tą różnicą, że u Turinga uniwersalność jest tylko potencjalna (maszyna jest zdolna przyjąć program dowolnej innej), podczas gdy w świecie monadologicznym byłaby aktualna. Powstaje teraz pytanie (na które u Leibniza nie znajdziemy odpowiedzi, co stworzy wiązkę możliwych interpretacji), czy istnieją ponadto programy koordynujące zachowania monad; można to sobie w jakimś przybliżeniu wyobrazić na sposób algorytmów mrówkowych (ant algorithms) kordynuujących współdziałania poszczególnych mrówek w ramach planu działania całej kolonii (tego rodzaju badania rozrosły się już w pokaźny dział informatyki). I tak np. przy trzech monadach A, B i C, istniałby plan (program) koordynacyjny dla poszczegónych par (A z B itd.) oraz plan koordynujący działania każdej monady z parą pozostałych, a więc (w tym zbiorze) z całą resztą. Liczba takich koordynacji rosłaby szybko w miarę powiększania się zbioru monad, dając coraz więcej podzbiorów. Na pytanie, ile byłoby takich podzbiorów w zależności od liczby monad w danym uniwersum, odpowiada aksjomat potęgowy Cantora: gdy jakieś uniwersum ma N elementów, to liczba podzbiorów tego uniwersum wynosi dwa do N-tej potęgi. Idąc tym tropem, dochodzimy do wniosku, że jeśli uniwersum monad ma moc nieskończoną przeliczalną, to zbiór jego podzbiorów (równoliczny z klasą planów koordynacyjnych) musi mieć moc kontinuum, to jest, dwa do potęgi aleph zero. Takiego więc zbioru dotyczyłby rachunek, o którym mówi maksyma Cum Deus calculat, fit mundus). Jest rzeczą naturalną mierzyć moc obliczeniową umysłu liczbą operacji, jakie jest on zdolny wykonać w określonym czasie. Jeśli ustanowienie jednego planu koordynacyjnego uznać za jedną operację, to umysł Stwórcy takiego świata, który ma moc przeliczalną, musiałby mieć moc odpowiednio wyższą, mianowicie kontinuum. Jeśli wybierzemy przyjętą wyżej ścieżkę interpretacji i w wyniku dojdziemy to takiego rozumienia terminu "virtus infinita" w pierwszej i trzeciej definicji w "Demonstratio" (zob. §2), że jest to moc obliczeniowa typu kontinuum, to przyjdzie zmierzyć się z kolei z innymi problemami natury interpretacyjnej. Pierwszy, jeszcze nie najtrudniejszy, jest ten, że ani Leibniz ani nikt z jego współczesnych nie tylko, że nie odróżniał różnych typów nieskończoności (jak przeliczalna, kontinuum etc.), ale nie mógł mieć w tej materii najmniejszego nawet przeczucia. Dopiero rozwój matematyki w 19 wieku doprowadził u Dedekinda i Cantora do takiej definicji zbioru nieskończonego, która stała się min. podstawą do odróżnienia mocy przeliczalnej od mocy kontinuum. Tę trudność da się pokonać wyobraźnią, jeśli sobie przedstawić, że Leibniz wybrał się wehikułem czasu w przyszłość i wylądowawszy w naszych czasach błyskawicznie się zapoznał z teorią mnogości. Poważniejsza trudność jest w tym, że zapoznawszy się z tą teorią nie zamierzałby jej podzielać, był bowiem zdecydowanie przeciwny poglądowi o istnieniu liczb nieskończonych. Tak o tym pisał w jednym z listów.
Miał po temu swoje powody, mianowicie wzgląd na aksjomat Euklidesa, że część nie może być większa od całości, od którego nie chciał odstąpić także w przypadku zbiorów nieskończonych, o czym piszę na innym miejscu (min. odczyt na Kongresie Leibnizjańskim w Berlinie 2001). W tej sytuacji istotne jest nie pytanie psychologiczne, czy w swym alternatywnym życiorysie, (kontynuowanym imaginacyjnie w naszym stuleciu) Leibniz dałby sobie swój 17-wieczny pogląd wyperswadować, ale pytanie natury logicznej: czy rezygnacja z tamtej odmowy nie naruszyłaby przez swe konsekwencje istoty jego systemu zawartej w "Monadologii"? Odpowiedź jest dwuczęściowa. Po pierwsze, trzeba zauważyć że system "Monadologii" nie poniósłby z tego powodu szkody logicznej. Argument Leibniza bowiem nie rozróżnia dwóch sensów zwrotu "być większym niż", a jeśli to rozróżnienie uwzględnić, zarzuty się rozproszą bez szkody dla całokształtu systemu. Po drugie, jeśli pominąć rzeczone obiekcje z pism Leibniza, okaże się, że "Monadologię" można połączyć z Cantorowską teorią mnogości. Ukazało się na temat tego związku kilka gruntownych studiów, np. M. van Attena "Monads and sets [...]", a setki innych prac poruszają tę sprawę w kontekście zagadnień pokrewnych. W takim razie, abstrahując od psychologicznych oporów autora "Monadologii", respektując natomiast relacje logiczne między systemem Leibniza i teorią Cantora, jesteśmy w stanie zastosować teorię mnogości do postawienia kwestii, jaki typ nieskończoności powinien być atrybutem nieskończonej mocy stwórczej, o której mowa w "Demonstratio". §5. Prowadzona tu medytacja nad tekstem "Demonstratio", czytanym w kontekście "Monadologii" i innych utworów Leibniza, ma swój sens jako badanie historyczne. Jest to wycieczka w przeszłość, która zaspokaja nie tylko potrzebę historycznej egzotyki, lecz także służy rozumieniu własnego czasu, który w stosunku do teraźniejszości Leibniza był przyszłością: teraźniejszość ciężarna jest przyszłością -- praesens gravidum est futuro -- jak głosi jedna z maksym Leibniza. Prekursorstwo zaś Leibniza względem epoki informatycznej sprawia, że wnikanie w jego myśl pomaga nam lepiej pojąć istotę przełomu epok dokonującego się dziś w dziejach światopoglądu. W myśli europejskiej jeden taki przełom światopoglądowy począł się w dobie Renesansu i wydawał owoce aż po wiek 20. Było to przejście od czysto teologicznego światopoglądu średniowiecza do myślenia o całej rzeczywistości w kategoriach mechanicystycznych. One nie musiały eliminować teologii, ale ograniczały jej dominację, domagały się jej włączenia w paradygmat mechanicyzmu, co twórczo czynili, każdy na swój sposób, Kartezjusz, Newton oraz Leibniz; ten ostatni próbujący syntezy mechanicyzmu z antycypowaną przez się ideą informacji i programowania. Nie z dnia na dzień, jak w dziejach politycznych, ale w sposób ciągły, właściwy dziejom idei, dokonuje się dziś sukcesja światopoglądowa. Na miejsce panującego parę stuleci mechanicyzmu nastaje światopogląd informatyczny, który można też zwać informatyzmem, z jego kluczowymi kategoriami: informacja jako potężna siła kosmiczna, złożoność obliczeniowa, także moc obliczeniowa, a także ewolucja ku coraz większym zasobom mocy obliczeniowej oraz informacji. I znowu, jak w poprzednim przełomie, teologia nie musi schodzić z placu, ale winna się odnaleźć w nowym paradygmacie; co zresztą widać u niektórych pionierów informatyzmu, np. u Fredkina czy zwłaszcza Tipplera (z jego swoistym "ubóstwieniem" maszyny Turinga). Jest tu do wykonania kolosalna praca, której ogrom widać choćby po tym, jak kluczowe są w tym obrazie trudne do przyswojenia dyscypliny: teoria kwantów, prąca ku ujęciom cyfrowym, jak i teorie pola, prące ku ujęciom analogowym. Trzeba umieć się poruszać w generowanym przez to przeciwieństwo obszarze napięć (tu znowu odsyłam do tekstu "It from bit"). W tym wielkim zadaniu, nawet gdy nie jest się fizykiem, teoriomnogościowcem czy ekspertem od algorytmów, można mieć owocny udział jako badacz dziejów myśli kroczącej ku fazie światopoglądu informatycznego. Tego rodzaju przyczynkiem ma być obecny artykuł. Do dyskusji nad jego tezami, hipotezami i pytaniami zaprasza autor, tworząc na niej miejsce w blogu "Polemiki i Rozmówki" pod wpisem noszącym ten sam tytuł. |